Выбрать главу

Stojący obok Randolpha Yamagata położył delikatnie rękę na ramieniu młodszego mężczyzny i rzekł:

— Dan, jeśli pozwolisz, żebym wykupił twoją firmę, będziesz mógł dalej ją prowadzić.

Randolph skrzywił się.

— Aż do ostatecznej katastrofy.

— Potrzebujesz kapitału. Chciałem zaproponować…

— Sai, obaj wiemy, że jeśli mnie wykupisz, za rok znajdę się na bruku, bez względu na to, jak bardzo teraz nie chcesz się mnie pozbyć. Taka firma jak Astro Corporation nie może mieć dwóch szefów. Ty to wiesz, a ja wiem, że ty wiesz.

Uśmiech Yamagaty nieznacznie zbladł.

— Pewnie masz rację — przyznał. — Ale muszę ci coś powiedzieć, Dan. Czy to niejeden z twoich prezesów mawiał, że jeśli idzie ku ciężkiemu, twardzi ludzie idą…?

— Tak, tam gdzie idzie się lżej — mruknął Randolph. Yamagata potrząsnął głową.

— Masz tyle atutów, Danielu. Satelita energetyczny jest prawie gotowy, prawda? On sam może być wart kilka miliardów.

— Jeśli zadziała.

— Doskonale wiesz, że tak. Model demonstracyjny Yamagaty działa, prawda?

Randolph pokiwał niechętnie głową. Pomagał przy budowie satelity energetycznego, jako pracownik Yamagaty. Potem wykorzystał sukces tego satelity, by zdobyć inwestorów dla własnej firmy, Astro Manufacturing Corporation. Yamagata wpadł wtedy w złość, kiedy jednak dowiedział się o katastrofie, przyleciał z Tokio. Żeby pomóc, przynajmniej tak powiedział Randolphowi. Żeby wygarnąć konkurencję po korzystnej cenie, pomyślał Dan.

— Twoja firma nie jest pierwszą, która doświadcza trudności, bo założyciel okazał się nadmiernym optymistą i był za bardzo zakochany we własnych marzeniach.

— Marzeniach? Ja nie mam marzeń. Jestem twardym jak skała biznesmenem — prychnął Randolph. — Może nie jestem dobrym biznesmenem, ale nie jestem marzycielem z głową w chmurach.

Yamagata spojrzał na Amerykanina, którego znał od prawie dziesięciu lat.

— Jesteś pewien?

— Nie jestem — warknął Dan. — Wahadłowiec jest ważnym elementem całości. Jeśli nie będziemy mieli taniej i niezawodnej metody transportu na orbitę, satelita energetyczny będzie tylko wielkim bibelotem na niebie.

— Bibelotem? — Yamagata przez sekundę wyglądał na zaskoczonego. — Aha, czymś kosztownym i bezużytecznym.

— Dokładnie, Sai.

— Więc masz zamiar kontynuować budowę wahadłowca?

— Jeśli zdołam.

Yamagata zawahał się na moment, po czym rzekł:

— Mogę dostarczyć ci kapitału na trzy kolejne lata, nawet przy obecnym poziomie strat.

— Nie, dzięki, Sai. Tkwiłbym po dwakroć w szambie, gdybym pozwolił komuś położyć łapy na moje firmie.

Yamagata westchnął dramatycznie.

— Ależ ty jesteś uparty, Danielu. Randolph dotknął swojego krzywego nosa.

— Też to zauważyłeś?

Drzwi uchyliły się i zajrzała asystentka Randolpha.

— Joe Tenny przyszedł — powiedziała. — Pogrzeb pani Aarons…

Tenny przepchnął się obok niej: niski, pulchny, ponury mężczyzna w koszulce i ciasnym, srebrnoszarym swetrze oraz nowych błękitnych dżinsach.

— Trzeba się zbierać na pogrzeb Hannah, szefie — powiedział szorstko, lecz rzeczowo. — Ja prowadzę.

CHARTUM, SUDAN

Asim al-Baszyr siedział spokojnie z rękami złożonymi na brzuchu, a pozostali siedzący wokół stołu radośnie gratulowali sobie nawzajem. Głupcy, pomyślał. Ale utrzymywał na okrągłej, brodatej twarzy starannie wystudiowaną obojętną minę.

Nazwali się Dziewiątką. Żadnych poetyckich imion, żadnych bohaterskich deklaracji czy odważnych czynów. Po prostu Dziewiątka. Pracowali w tajemnicy, planowali w tajemnicy, a nawet zwycięstwa święcili w tajemnicy.

Tutaj, w sali konferencyjnej zapuszczonego hotelu, gdzie pachniało stęchłym cynamonem i zepsutym olejem używanym do smażenia w kuchni po drugiej stronie korytarza, większość miała na sobie plemienne szaty, także ich sudański gospodarz, który siedział na końcu stołu, okutany w białą galabiję i turban. W podupadłej stolicy zapomnianego przez wszystkich Sudanu byli bezpieczni: nie było tu wścibskich oczu ani zabójców z Zachodu. A przynajmniej tak im się wydawało. Al-Baszyr nosił jednak zachodni garnitur, choć nienawidził krawata.

— Powstrzymaliśmy Amerykanina — rzekł wysoki, brodaty Saudyjczyk, uśmiechając się radośnie. — Jego marzenia legły w gruzach, czy raczej w szczątkach jego wahadłowca.

— Ale oni nie wiedzą, że ta katastrofa to nasza sprawka — oświadczył ciemnoskóry Sudańczyk. — Myślą, że to był wypadek.

— Tym lepiej — odparł Saudyjczyk. — Niech niewierni tak myślą. Nie ma potrzeby ściągania na siebie uwagi.

Pozostali przytaknęli mruknięciem.

Formalnym szefem grupy był uchodźca z Iraku, niegdyś generał, nadal lubiący nosić oliwkowozielony mundur. Spotykali się rzadko i w ukryciu. Dłuższe przebywanie ze sobą nie było bezpieczne. Mimo wszystkich środków bezpieczeństwa, mimo wszystkich sukcesów Jankesi i ich służalcze pieski nadal dysponowali potężnym arsenałem, którego mogli użyć przeciwko nim.

— Celem tego spotkania — rzekł generał głębokim, niskim głosem, na tyle głośno, żeby uciszyć wszystkich pozostałych przy stole jest podjęcie decyzji, gdzie teraz uderzyć.

— Randolph jest załatwiony — oznajmił Egipcjanin, którzy opracował plan zniszczenia wahadłowca. — Astro Manufacturing Corporation zostanie postawiona w stan upadłości w ciągu najbliższych trzech miesięcy. Albo jeszcze wcześniej.

Al-Baszyr uniósł rękę w geście sprzeciwu.

— Być może za wcześnie na świętowanie zwycięstwa.

— Co masz na myśli? — spytał Saudyjczyk, a jego twarz o szczupłym, jastrzębim nosie pociemniała z niezadowolenia.

— Randolph to zaradny człowiek — rzekł al-Baszyr.

— I co z tego? Zadaliśmy poważny cios jego przedsięwzięciu — zaoponował Egipcjanin, a na jego okrągłej, łysej głowie pojawiły się krople potu, mimo obracających się leniwie wentylatorów. — Moim zdaniem Randolph jest skończony.

— Być może — zgodził się niechętnie al-Baszyr. Generał, siedzący na honorowym miejscu przy stole, zmrużył oczy.

— Cóż cię trapi, bracie?

Bracie? Al-Baszyr spojrzał na niego z pogardą. Ci maniacy i fanatycy religijni nie są moimi braćmi. Postarał się jednak nie okazywać niechęci. Muszę wytłumaczyć tym świrom, że sytuacja jest poważna, przypomniał sobie.

Odsunął krzesło i wstał. Wszystkie oczy zwróciły się w jego stronę, a w sali zapanowała cisza.

— Jak powiedziałem, Randolph to zaradny człowiek. I jego Astro Corporation nadal ma satelitę energetycznego na orbicie. Jest prawie gotowy.

— Ale bez wahadłowca to przedsięwzięcie nie może się powieść — wtrącił Egipcjanin. — Obsługa satelity byłaby zbyt kosztowna, wysyłanie ludzi, którzy mieliby go naprawiać i konserwować. Montowanie go z wykorzystaniem klasycznych rakiet o mało nie doprowadziło go do bankructwa.

— To prawda, nie da się czerpać zysków z satelity energetycznego bez wahadłowca — przyznał al-Baszyr. — Ale sam satelita jest wart kilka miliardów dolarów, prawda? To niezły element przetargowy dla kogoś o takim darze przekonywania, jak ma Randolph.

— Więc wysadźmy go w powietrze — oznajmił Saudyjczyk, uderzając blat stołu dłonią o długich palcach. — To go wykończy.