Przebierając się w urządzonym ze smakiem luksusowym apartamencieprzed wyjściem do pracy na wzgórzu kapitoliń-skim, Jane uświadomiła sobie, jak ciche i puste jest to mieszkanie i jak samotnie się w nim czuje. Powracała myślą do Dana, tęskniąc za jego dowcipem, energią, pasją. Przy Danie nie można było się nudzić, nic nie było przewidywalne ani rutynowe. Nawet to, co ich rozdzieliło, szalony zapał do zbudowania satelity, był czymś wspaniałym, czymś tak ważnym. A teraz nas połączył, choć na chwilę.
To niemożliwe, myślała Jane, jadąc pustą windą do garażu, gdzie czekał na nią samochód z kierowcą, prawie nie słysząc dyskretnej muzyki sączącej się z głośników na suficie. Dan i ja po prostu nie możemy być razem. Nie mogę zranić Morgana Gdybym poprosiła go o rozwód, jego szansę na prezydenturę ległyby w gruzach.
A tak starannie to wszystko zaplanowaliśmy, tak dokładnie. Po zdobyciu nominacji mieliśmy ogłosić, że jesteśmy małżeństwem, może nawet odbyłaby się formalna ceremonia Olbrzymia sensacja. Apotem tkwiłabym u jego boku przez całą morderczą kampanię. W każdej minucie. Przy każdym kroku przybliżającym go do Białego Domu.
Kiedy zostanie prezydentem, też nie mogę od niego odejść, pomyślała Jane. Żaden prezydent dotąd się nie rozwiódł. Nawet po zakończeniu kadencji. Kiedy samochód ruszył w kierunku budynku Senatu, Jane uśmiechnęła się do siebie blado. Jeśli jednak kiedykolwiek pierwsza dama rozwiedzie się z prezydentem, stanie się to z powodu Dana Randolpha.
— Gadaj, co się stało — warknął al-Baszyr, kiedy Roberto ruszył limuzyną spod terminalu lotniska.
Roberto z ociąganiem opowiedział o niepowodzeniu, jakie spotkało go z Kinskym i April.
— Sekretarka Randolpha? — spytał al-Baszyr. — Była tam? Widziała cię?
— Tak — mruknął Roberto, przyglądając się okrągłej, brązowej twarzy Araba w lusterku wstecznym. — Niezła z niej sztuka.
Al-Baszyr obrzucił go niechętnym spojrzeniem. — I mówisz, że FBI jest w to wmieszane?
— Jakiś Latynos, wielki facet, wpadł, jak mnie przesłuchiwali. Dobrze mówił po hiszpańsku.
FBI, zezłościł się al-Baszyr. Sprawa musi być poważna.
— A twój kontakt, ten cały Kinsky? Roberto wzruszył wielkimi ramionami.
— Nie wiem. Pewnie zwiewa, i to szybko. Może być już w połowie drogi do Chin.
Jakie to typowe dla tchórzliwego Żyda, pomyślał al-Baszyr. Przez dłuższą chwilę rozmyślał, a Roberto manewrował lśniącą limuzyną na zatłoczonej autostradzie.
Muszę się pozbyć tej ciamajdy, pomyślał. Każę ludziom w Tricontinental, żeby znaleźli mu jakąś pracę w Kalifornii. Tri-continental ma program rehabilitacyjny; z radością dopiszą go do swojej listy dobrych uczynków. Nie mogę sobie pozwolić na to, żeby kręcił się gdzieś koło mnie, to narzędzie jest zbyt tępe, by nadało się do moich obecnych celów. Poza tym, myślał al-Baszyr, teraz już sam mogę przeniknąć do Astro Corporation, a Dan Ran-dolph przyjmie mnie z otwartymi rękami. Może jego sekretarka też. Al-Baszyr uśmiechnął się radośnie na samą myśl.
— Jesteś gotów do lotu ptaszkiem numer dwa? — spytał Dan.
Gerry Adair odwrócił się w jego stronę z łobuzerskim uśmiechem.
— A czy papież jest katolikiem?
Stali obok siebie w hangarze B, a Niles Muhamed z powagą wydawał polecenia swoim ludziom, którzy ostrożnie — a jak zauważył Dan, nieomal z czułością — zdejmowali wahadłowiec z przyczepy, by umieścić go na betonowej podłodze hangaru. Powietrze rozbrzmiewało gardłowymi okrzykami i ostrzeżeniami Muhameda. Przekrzykiwał nawet jęk elektrycznej suwnicy.
— Nie zapomniałeś, jak się lata?
— Dan, siedziałem w symulatorze codziennie. Już więcej się nie nauczę.
— Dobrze — skinął głową Dan. — I tak trzymać.
— Kiedy start?
Dan podrapał się w podbródek.
— Za parę tygodni. Może trochę szybciej. Orły z działu prawnego walczą o uzyskanie zezwoleń od sześciuset różnych agencji rządowych.
— Lądowanie znowu w Wenezueli? Dan zawahał się.
— Jeszcze nie wiem.
Adair chciał coś powiedzieć, ale Muhamed podszedł do nich i wskazał wahadłowiec, machając wystawionym kciukiem nad ramieniem. Wahadłowiec stał teraz na własnych kołach podwozia, a ciężarówka holująca przyczepę ruszyła i wytoczyła się z hangaru z wyciem, w kłębach spalin.
— Dobra, chłoptasiu, chciałeś sprawdzić kokpit? — spytał Muhamed.
Adair skinął głową i podbiegł do wahadłowca jak dzieciak pędzący po prezent świąteczny. Dan dostrzegł, że obsługa przysunęła metalowe schodki.
— Nie wiem, po co on chce siedzieć w kokpicie — mruknął Muhamed. — Ptaszek nigdzie nie leci.
Dan uśmiechnął się krzywo.
— On jest pilotem, Niles. Spałby tu, gdybyś mu pozwolił. I przynosił tu sobie jedzenie.
Muhamed potrząsnął głową.
— Nikt mi nie będzie śmiecił okruszkami w kokpicie. Dan zaśmiał się i pomyślał, że powinien chyba mianować Nilesa szefem ochrony.
Otwierając drzwi swojego mieszkania, April przeraziła się. Wchodząc, usłyszała wyraźnie grające radio: skoczna muzyka country. Wiedziała, że nie zostawiła radia włączonego, a gdyby nawet, to na pewno nie nastawiała go na stację nadającą jęki jakiegoś nieudacznika.
Ostrożnie uchyliła drzwi, gotowa uciekać do samochodu, gdyby zobaczyła w mieszkaniu Roberta albo innego obcego.
W fotelu siedziała Kelly Eamons, pochylona nad laptopem; jej ręce tańczyły na klawiaturze.
April odetchnęła z ulgą, weszła do salonu i zamknęła drzwi.
Eamons uniosła głowę.
— Cześć. Znów pracuję nad twoją sprawą. Tylko nie mów nikomu.
BOULDER, KOLORADO
Len Kinsky siedział sztywno na chyboczącym się krześle z metalowej siatki na chodniku przed restauracją Walnut Brewery. Od gór wiał chłodny wiatr; drzewa okryły się już złotem. Zaglądając przez wielką szybę wystawową, Len widział połyskujące kadzie ze stali nierdzewnej: miniaturowy browar. Ludzie zamawiali małe porcje do skosztowania; kilka szklaneczek wypełnionych różnymi rodzajami piwa. Tęsknił do Nowego Jorku, restauracji Liichow’s i solidnego kufla mocnego niemieckiego piwa.
Po drugiej stronie stolika siedział Rick Chatham z bezbarwnym uśmiechem na okrągłej, brodatej twarzy. Kinsky nie ufał facetom wiążącym włosy w ogon, ale był na tyle zdesperowany, że zgodził się na spotkanie z tym ekologiem aktywistą.
— Niech pan spróbuje piwa pszenicznego — podsunął mu Chatham. — Będzie panu smakować.
Kinsky nie lubił, jak ktoś mu mówił, co mu się spodoba albo nie. Trudno, pomyślał, facet próbuje być sympatyczny. Poza tym ja go potrzebuję bardziej niż on mnie.
Choć deptak znajdował się zaledwie przecznicę dalej, Walnut Street była zatłoczona studentami o wyglądzie obszar-pańców, noszącymi postrzępione dżinsy i wytarte koszulki, które miały wyglądać biednie, ale kosztowały majątek. Kręcili się tam też turyści, niosący plecaki, butelki z wodą i dzieci, które spały albo wrzeszczały, gdy ich rodzice manewrowali po chodniku. Daleko, w perspektywie ulicy, Kinsky widział góry i jasne, błękitne niebo, ale wolał patrzyć na budynki z cegły i desek, stojące wzdłuż chodnika. Próbują zrobić z tej zapadłej dziury prawdziwe miasto, pomyślał. Ale to tylko miasto uniwersyteckie, nic więcej.
— Więc odszedł pan z Astro — Chatham powiedział to tak, że było to stwierdzenie, nie pytanie.