Выбрать главу

Pokój był ogromny, ale wyglądał na wygodny, w przeciwieństwie do wielu domów, które al-Baszyr oglądał, a które wyglądały raczej na sklep z meblami niż miejsce, gdzie ktoś naprawdę mieszka.

Kamerdyner, niepytany, nalał al-Baszyrowi filiżankę herbaty. Al-Baszyr pociągnął łyk, zachwycając się delikatnym posmakiem mięty. Dostrzegł, że nad barem wisi wielki obraz nagiej, pulchnej kobiety.

— Rubens — gdzieś z tyłu rozległ się głos Garrisona. Al-Baszyr odwrócił się i zobaczył, jak starszy pan wjeżdża bezszelestnie na swoim wózku, tocząc się po pluszowym dywanie.

— Oczywiście, oryginał — Garrison machnął ręką. — To wszystko są oryginały. Kosztowały fortunę, każdy z nich z osobna. Rafael. Stogi siana — to Monet. A ta akwaforta, tam, to Rembrandt.

— Są wspaniałe — rzekł al-Baszyr.

— Tak. Lubię czasem na nie popatrzeć, człowiek sobie wtedy uświadamia, o co w tym wszystkim chodzi. Nad łóżkiem mam na suficie fresk Leonarda Da Vinci. — Zachichotał demonicznie. — Oczywiście, kopię. Ale na kobietach robi wrażenie.

Al-Baszyr posłał mu uśmiech. W jego domu na przedmieściach Tunisu nie było żadnych obrazów. To było zakazane. Ale było tam mnóstwo kobiet.

Garrison oprowadził go po wystawnym apartamencie, wskazując różne dzieła sztuki, gdy toczył swój wózek po pluszowym dywanie. Al-Baszyr pomyślał, że zaczyna rozumieć, po co Garrison zaprosił go do domu. Chwali się tym, co zgromadził przez ostatnie trzy lata. Błaga, żebym mu tego nie odbierał. Al-Baszyr uśmiechnął się ze współczuciem, patrząc na niemłodego mężczyznę na wózku. Możesz to zatrzymać, Garrison, pomyślał. Wszystko. Z wyjątkiem władzy.

Kolację podał kamerdyner, który był jedynym służącym w polu widzenia. Garrison siedział przy stole na honorowym miejscu, al-Baszyr po jego prawej stronie. Wózek Garrisona był niższy niż krzesła z wysokimi oparciami; Garrison wyglądał przez to jak dziecko, które posadzono przy za wysokim stole. Zignorował to jednak, gdy jedli delikatnie przyprawioną cielęcinę i rozmawiali o interesach. W końcu Garrison spytał:

— Randolph nadal cię zwodzi? Al-Baszyr uśmiechnął się.

— To niezręczna sytuacja, ale prawie zabawna.

— Półtora miliarda dolców to nic zabawnego — mruknął Garrison.

— Chwilami zaczynam sądzić, że może mój sposób postępowania wobec Randolpha jest niewłaściwy.

— Co masz na myśli?

Al-Baszyr posłał mu kapryśny grymas.

— Ten człowiek jest patologicznie niezdolny do podjęcia decyzji, czy sprzedać nam część udziałów w firmie.

— To koniec z nim. Potrzebuje pieniędzy, więc sprzeda. Poza tym nie obchodzi mnie to, niech robi, co chce.

— Zgodziłbym się, gdyby niejeden drobiazg.

— Yamagata?

Al-Baszyr pochylił brodę, przytakując. Ten staruszek nie jest głupi, przypomniał sobie. Należy traktować go z szacunkiem. Może na ciebie zastawić pułapkę, jeśli nie będziesz uważał.

— Nie chcę, żeby Japonce położyły łapę na tym satelicie, jeszcze mniej, niż chciałbym, żebyś ty to zrobił — rzekł Garrison, trzymając na widelcu kawałek cielęciny. — Mają kupować ropę, a nie doić energię z kosmosu.

— Ten cały Scanwell też nie jest bez znaczenia — oświadczył al-Baszyr.

Garrison prychnął.

— Znasz go? Osobiście?

— Znałem go — odparł starszy pan. — Zanim odbiło mu na punkcie dostania się do Białego Domu i zaczął gadać te bzdury o niezależnych źródłach energii.

— Wygląda na to, że dogadali się z Randolphem.

— Tak. I nie zbliży się do mnie na dziesięć kilometrów. To ja jestem ten wielki i niedobry przemysł naftowy.

— Scanwell może przysporzyć nam problemów, jeśli zostanie wybrany.

Garrison, co dziwne, uśmiechnął się.

— Sądzisz, że zdołamy go jakoś okiełznać?

— Synu, będziemy go kontrolować. Tak samo jak kontrolowaliśmy wszystkich innych prezydentów.

— Ale jak można kontrolować prezydenta? W końcu to on ma największą władzę.

— Akurat! — warknął Garrison. — Sądzisz, że ma władzę? Dopasujemy prawo do niego, jak zawsze.

— Nie rozumiem.

— Zrozumiesz. Wiesz, jak mawiają w Waszyngtonie? „Prezydent proponuje, Kongres odrzuca”. A Kongres należy do nas. A przynajmniej znaczna jego część. Tu ich mamy. — Garrison poklepał się po kieszeni spodni.

— I sądzisz, że ze Scanwellem poradzisz sobie w ten sam sposób? — al-Baszyr był pod wrażeniem.

— Prezydenci przychodzą i odchodzą — rzekł Garrison. — A niektórzy z naszych kongresmanów i senatorów przetrwali już pięć albo sześć kadencji.

— Ach, tak — odparł al-Baszyr, zrozumiawszy.

— Scanwell i jego niezależne źródła energii — zachichotał Scanwell. — Postaramy się, żeby znalazł się w kłopotliwym położeniu.

— Zostaje więc jeszcze Randolph.

— Musimy uniemożliwić mu sprzedanie firmy Yamagacie.

— Tak naprawdę on nie chce sprzedawać żadnych udziałów — rzekł al-Baszyr. — Boi się śmiertelnie, że kiedy kupimy część firmy, przejmiemy ją całkowicie.

— Taki jest główny pomysł, nie?

— Tak, ale jeśli nie sprzeda, nic z tego.

Garrison żuł intensywnie przez chwilę, po czym spytał:

— Co więc proponujesz?

Al-Baszyr również milczał przez dłuższy moment. Obaj wiemy, co ja proponuję, powiedział sobie w duchu, i wiemy, że zrobimy właśnie to, co proponuję.

W końcu rzekł:

— Zrobimy, jak chce. Zaoferujemy mu pożyczkę.

— Damy mu pieniądze?

— Tak to będzie wyglądało — rzekł al-Baszyr, próbując go udobruchać. — Niech sobie myśli, że wygrał. Damy mu pożyczkę. Ale w rozliczeniu miesięcznym. Będzie z nami mocno związany.

— O włos — mruknął Garrison.

— A cena jego akcji spada.

— A my będziemy je po cichu skupować od różnych akcjonariuszy, żeby nie wiedział, że go wykupujemy.

Garrison zaśmiał się, ostro, skrzekliwie. — I nie będziemy musieli zapłacić półtora miliarda. O wiele mniej.

— Pewnie tak — zgodził się al-Baszyr.

— Chryste, ty jesteś bardziej cwany niż ja! — rzekł Garrison z aprobatą.

Sytuacja, w której wszyscy wygrywają, pogratulował sobie al-Baszyr, jadąc prywatną windą do holu i limuzyny czekającej na niego przy krawężniku. Garrison sądzi, że w końcu przejmiemy Astro Corporation. Randolph sądzi, że zdobędzie pieniądze niezbędne do skończenia satelity energetycznego bez konieczności sprzedawania firmy.

A ja wykorzystam satelitę do zniszczenia Randolpha i samej idei pobierania energii z kosmosu. I jeszcze na dokładkę do zabicia paru tysięcy Amerykanów.

WYSPA MATAGORDA, TEKSAS

Krocząc obok Dana wzdłuż regałów, Claude Passeau miał nieodgadnioną minę. Osiem rakiet na paliwo stałe leżało na boku w wielkim magazynie, każda większa od płetwala błękitnego, a wszystkie pomalowane na biało, z eleganckim logo Astro Corporation na boku.

— Wygląda na to, że dokonałeś małego cudu — rzekł. Dan potrząsnął głową, nie spuszczając wzroku z ekipy techników, która zakładała specjalną konstrukcję na ostatnią z rakiet, by podnieść ją i przewieźć do sąsiedniego budynku. Tam zostanie ustawiona w pionie i połączona z mniejszym górnym stopniem, w którym znajdowały się elektroniczne systemy sterujące.

— Zmuszenie Lockheed Martin do budowania tych silników po tak niskiej cenie? — odparł Dan. — Żaden cud, normalny przetarg. I masowa produkcja. Zamiast kupić jedną albo dwa, zamówiłem tuzin. Z opcją na sześć następnych.