Выбрать главу

Ja też nic takiego nie zrobię, zdecydowała Jane. Tyle zawdzięczam Morganowi. Nie mogę pozwolić, żeby Dan to popsuł, bez względu na to, jak bardzo go kocham. Nie teraz. Na razie jest za późno. Może już w ogóle jest za późno.

Serce jej jednak zamarło, gdy zobaczyła Dana podczas przesłuchania podkomisji senackiej. Wiedziała, że tam będzie, przygotowała się na ten moment, ale kolana ugięły się pod nią na jego widok. Musiała zebrać wszystkie siły, całą odwagę, by przetrwać to przesłuchanie, pozornie niewzruszona i spokojna. A teraz siedziała przy biurku po długim, wyczerpującym dniu i jego nazwisko znów się pojawiło na samej górze wiadomości, na które powinna odpowiedzieć. Prawie odruchowo kliknęła jego nazwisko. Na ekranie pojawiła się twarz Dana. Uśmiechał się radośnie.

— Wiem, że jesteś zajęta, ale chciałem tylko podziękować za pomoc. W niedzielę rano uruchamiamy satelitę. Może przyjedziesz w sobotę? Mam dla ciebie niespodziankę.

Obraz zastygł i nałożyły się na niego numery telefonów: do biura, prywatny, komórkowy.

Niespodziankę, pomyślała. Jasne. Pewnie butelkę szampana i świeżo zaścielone łóżko. Jane uśmiechnęła się na przekór sobie. Pomyślała: Morgan powinien być w siedzibie Astro, kiedy włączą satelitę. W końcu jest gubernatorem Teksasu, a Astro znajduje się w jego stanie. To byłaby dobra reklama, doskonała okazja do pokazania, że jego idee związane z niezależnymi źródłami energii mogą zostać wcielone w życie.

Przyjrzała się harmonogramowi Morgana na przyszły tydzień. Zobaczyła, że ma spędzić trzy dni w Kalifornii i Nowym Jorku. W piątek ma wracać do Austin, teoretycznie po to, żeby sprawować swoje obowiązki gubernatora, a tak naprawdę, żeby odnawiać znajomości i ściskać dłonie przed zbliżającymi się prawyborami w Teksasie. W poniedziałek przyjęcie z okazji Dnia Pamięci. Jane zadzwoniła do Austin i zaczęła rozmowę zjedna z asystentek Scanwella.

— Może przylecieć na Matagordę na parę godzin w poniedziałek — rzekła. — Pokażą go częściej w mediach, niż gdyby siedział w Austin.

Asystentka zajmująca się podróżami, brunetka o długich włosach i sennych oczach, pokiwała głową bez entuzjazmu.

— Tak, pani senator, pewnie tak. Ale pan gubernator ma już mnóstwo spotkań zaplanowanych na niedzielę i przyjęcie w poniedziałek.

— To niech zabierze ze sobą tych najważniejszych — zaproponowała Jane. — Ucieszą się, że będą mogli się przelecieć samolotem z gubernatorem i zobaczyć rozruch satelity.

— Nie wiem, czy dam radę, jest już późno — marudziła asystentka. — Jest już czwartek i…

— Dasz radę — rzekła Jane stanowczo. — Wierzę w ciebie. Asystentka skinęła głową, z jeszcze bardziej ponurą miną.

Obie rozumiały, że kiedy szef kampanii wyraża jakieś życzenie, tak naprawdę jest ono rozkazem.

Załatwiwszy tę sprawę, Jane przyjrzała się własnym planom na weekend, po którym następował Dzień Pamięci. Posiedzenia Senatu odroczono do czwartkowego popołudnia. W piątek miała spotkania z Dennym i resztą strategów, w celu zaplanowania ostatnich tygodni kampanii, które miały się zakończyć konwencją partii w Denver.

Mogłabym polecieć na ranczo w piątek wieczorem, powiedziała sobie. Mogłabym być na wyspie już w sobotę przed południem i poczekać tam na Morgana, który ma przylecieć w niedzielę.

Mogłabym, pomyślała Jane. Ale tego nie zrobię.

WYSPA MATAGORDA, TEKSAS

— Po prostu trzymaj tego Araba z dala od mojego hangaru! — warknął Niles Muhamed.

Dan oparł się wygodnie i spojrzał na rozzłoszczonego technika. Nie mógł sobie przypomnieć, kiedy ostatni raz Muhamed pokonał sto metrów z hangaru B do jego biura.

— W czym problem, Niles?

— Nie ma problemu — odparł Niles, stojąc twardo przed ozdobnym biurkiem Dana. — Tylko nie chcę, żeby mi się plątał przy zero dwa.

— Był w kokpicie?

— Jeszcze czego! — prychnął Muhamed. — Nie pozwalam nikomu dotykać ślicznotki, z wyjątkiem Gerry’ego i jego ekipy naziemnej. Nikt inny nie podejdzie bliżej niż na pięć metrów.

— Więc dlaczego al-Baszyr tak cię martwi?

Wyraz twarzy Muhameda zmienił się z podejrzliwego na zamyślony.

— Nic, do czego mógłbym się konkretnie przyczepić. Jest jakiś taki… podejrzany, zawsze zadaje pytania i próbuje wyszperać, o co chodzi.

Dan rozłożył ręce i próbował wytłumaczyć.

— Niles, on jest naszym workiem z forsą. Z forsą, dzięki której nadal działamy. To naturalne, że chce wiedzieć, co się dzieje.

— Naturalne, hę?

— Dałem mu wolną rękę, jeśli chodzi o oglądanie wszystkiego, co zechce — przyznał Dan. — Był już wszędzie.

— Tak, świetnie, tylko powiedz mu, żeby się trzymał z dala hangaru B. Nie chcę nikogo obcego plączącego się przy zero dwa.

Mogę powiedzieć al-Baszyrowi, że zamykamy hangar ze względów bezpieczeństwa, pomyślał Dan. Z powodu zbliżającego się uruchomienia satelity. Powinien zrozumieć.

— Dobrze — rzekł niezadowolonemu technikowi. — Powiem mu. Właściwie sam możesz zamknąć hangar dla wszystkich poza załogą wahadłowca.

Muhamed skinął krótko głową, odwrócił się i wyszedł, zostawiając Dana dumającego nad kwestiami bezpieczeństwa. Przydałoby się zamknąć hangar B, pomyślał. Al-Baszyr może się kręcić po centrum kontroli lotów, ale w przypadku wahadłowca powinny obowiązywać ścisłe zasady bezpieczeństwa. To nasze czułe miejsce. Będziemy go trzymać z daleka. Pewnie nie jest to konieczne, ale Niles ma racje: nikt nie powinien kręcić się koło wahadłowca. Jedna katastrofa wystarczy.

Parę godzin później Dan tkwił w centrum kontroli lotów, próbując wyglądać na spokojnego i pewnego siebie, ale z trudem opanował chęć, by zacząć podskakiwać jak mały dzieciak albo kręcić pokrętłami w całym rzędzie konsoli. Skończyło się na rozluźnieniu krawata. Koło niego stała Lynn Van Buren, która jak zwykle miała na sobie ciemny żakiet ze spodniami i sznur pereł.

Stojąc przy podwójnych drzwiach do pomieszczenia, Dan i jego główny inżynier patrzyli z mieszaniną zachwytu i podniecenia, jak inżynierowie wykonują po kolei procedury kontrolne pod ścianą pozbawionego okien centrum kontroli lotów. Wielki ekran pokazywał mapę południowo-zachodnich Stanów, północnego Meksyku i Zatoki Kalifornijskiej oraz kawałek Oceanu Spokojnego. Na zachód od wysp Galapagos, dokładnie nad równikiem, na długości geograficznej 106 stopni, lśniła pojedyncza czerwona kropka: satelita, 35 000 kilometrów nad oceanem.

— Wszystko przebiega gładko — rzekł Dan, pocierając nerwowo dłonie.

— Gładko jak na pupie niemowlęcia — zgodziła się Van Buren. Była poważna, wręcz zasępiona; ani śladu uśmiechu.

— W White Sands wszystko gra? — spytał. Van Buren skinęła głową.

— Są gotowi do odbioru.

— Moglibyśmy włączyć ptaszka już teraz, nie? Van Buren zawahała się przez ułamek sekundy.

— Szefie, daj nam jeszcze te dwa dni, żeby sprawdzić wszystko po trzy razy. Nie chcemy chyba wpadki w niedziele, na oczach wszystkich?

— Nie chcemy — przytaknął Dan. — Ale chciałbym wykonać wstępny rozruch w sobotę po południu.