Выбрать главу

— Wiem. Mamy to w planach. Dziesięciominutowy test.

— Niech będzie pól godziny. Rzuciła mu niechętnie spojrzenie.

— Szefie, magnetrony i wszystko inne osiąga pełną moc w czasie krótszym od minuty. Dziesięciominutowy test naprawdę wystarczy, żeby się upewnić, że wszystko gra.

— Pół godziny — powtórzył.

— To nie jest konieczne.

Dan wyszczerzył się w jej stronę.

— Zrób to dla mnie, dobrze?

Ze zrezygnowaną miną inżyniera, który jest skazany za zaspokajanie głupich zachcianek kierownictwa, Van Buren wzruszyła kanciastymi ramionami i uległa.

— Dobrze, pół godziny.

— W porządku.

Dan miał ochotę tańczyć w centrum kontroli lotów i na parkingu oddzielającym budynek od hangaru A. Na rusztowaniach ekipa malarzy w maskach ochronnych malowała pustaki na szarobłękitno. Dan chciał, żeby cały teren firmy wyglądał na nowy i czysty, kiedy w niedzielę zaczną go pokazywać ekipy telewizyjne.

Był nadal w wyśmienitym nastroju, gdy przemknął koło April i wszedł do swojego gabinetu. Weszła za nim z palmto-pem w dłoni.

— Właśnie dostaliśmy wiadomość z biura gubernatora Scanwella — oznajmiła, gdy Dan usiadł za biurkiem. — Przyjedzie tu w niedzielę na uroczystość uruchomienia.

Dan poczuł, że serce mu zamiera. To znaczy, że Jane tu będzie, pomyślał natychmiast. Może przyleci w sobotę. Nie, ostrzegł się w duchu, tego się nie spodziewaj. To za wiele, by mieć jakąkolwiek nadzieję.

— Przylatuje z Austin z sześcioma albo siedmioma gośćmi — dodała April.

— Doskonale — odparł Dan. — Im więcej, tym raźniej.

— I pewnie w niedzielę przy bramie będzie więcej pikietujących — rzekła April.

— Więcej niż dziś?

Szef ochrony, Mitch O’Connell, powiedział Danowi, że ekoświry machają tablicami do przyjeżdżających rano do pracy i wywrzaskują sprośności do kierowców.

— Pan O’Connell mówi, że będzie ich więcej. Martwi się, że mogą próbować przedrzeć się przez bramę i zakłócić uroczystość.

Dan zastanowił się przez moment.

— Muszę porozmawiać o tym z Mitchem. Może wynajmiemy na parę dni oddział ochroniarzy.

— Gubernator Scanwelł przylatuje, więc nie będzie musiał przejeżdżać przez bramę — powiedziała.

— Taaa. Tylko że kiedy te świry zobaczą wozy telewizyjne podjeżdżające pod bramę, dostaną obłędu. Będą mieli wielką szansę na pokazanie się w telewizji.

April zrobiła zmartwioną minę.

— Ale chyba nie zamierzają niczego rozwalać ani niszczyć?

— Może powinniśmy zatrudnić brygadę antyterrorystyczną? — prychnął Dan.

Po południu tego samego dnia Asim al-Baszyr wkroczył do biura Dana bez zapowiedzi; po prostu uśmiechnął się do April, mijając jej biurko, stuknął raz w witrynę otwartych drzwi Dana i wszedł.

Dan uniósł głowę znad komputera, bardziej zdziwiony niż zły.

— Chciałem tylko powiedzieć — rzekł al-Baszyr, nie bawiąc się we wstępy — że wyjeżdżam z miasta na jakieś dwa dni.

— Do Houston? — spytał Dan. — Co, czyżby sam Garrison miał przyjechać na uroczystość uruchomienia satelity?

Al-Baszyr zachichotał.

— Nie, Garrison nie jest zainteresowany. Po prostu muszę lecieć na spotkanie do Europy.

— A wróci pan w niedzielę?

Jego uśmiech nie zbladł ani odrobinę, ale wyraz oczu trochę się zmienił.

— Och, tak — odparł. — Oczywiście, że będę tu w niedzielę. Nie przegapiłbym takiej okazji za skarby świata.

— Nie denerwujesz się ani trochę? — spytał Gilly Williamson.

Malfud Buczaczi zamknął szufladę, do której włożył kilka sztuk przywiezionego ze sobą ubrania.

— Nie — odparł Algierczyk. — Jestem dziwnie spokojny. Williamson potrząsnął głową z podziwem. Obaj mężczyźni znajdowali się w pokoju, w którym mieli mieszkać aż do chwili startu. Za jedynym oknem w pokoju rozciągały się spieczone słońcem stepy Kazachstanu, aż do brązowych wzgórz na pyli-stym, nagim horyzoncie.

— Dziwne miejsce na śmierć — mruknął Williamson.

— Nie umrzemy tutaj — rzekł Buczaczi.

— Wiem. Mimo to… — Williamson nabrał w płuca suchego, pełnego pyłu powietrza i zakaszlał. — Lepiej niż w jakimś pieprzonym szpitalu.

— Osiągniemy więcej, niż moglibyśmy kiedykolwiek osiągnąć. Nasza śmierć wyda owoce.

Williamson usiadł na materacu łóżka i gorzko się uśmiechnął.

— Żadna śmierć nie wydaje owoców, przyjacielu.

— Jesteś chrześcijaninem?

— Byłem katolikiem.

— A teraz?

— Nic. Kompletnie nic.

Buczaczi pokiwał głową ze zrozumieniem.

— Ach, rozumiem. Mnie obiecano nagrodę męczennika w raju.

— Wierzysz w to?

— Czasem. To bez znaczenia. Tylko czasem to sobie powtarzam, kiedy moja wiara słabnie.

— Pieprzyć to — mruknął zapalczywie Williamson. — Wszyscy kiedyś umrzemy, bez względu na to, co robimy. Lepiej prędzej niż później.

— Jeśli twoja śmierć pozwoli na osiągnięcie czegoś.

— Och, coś osiągniemy. Zabierzemy ze sobą pół miliona ludzkich istnień.

— Aż tyle?

— Co najmniej.

Dwóch mężczyzn trenowało oddzielnie przez sześć miesięcy. Buczaczi w Gwiezdnym Miasteczku pod Moskwą, Williamson w chińskim ośrodku kosmicznym koło Pekinu. Żaden z nich nie potrafił pilotować statku kosmicznego; to miało być zadanie Nikołajewa. Oni mieli dolecieć do satelity i uczynić go narzędziem masowej zagłady. Misję finansowano z pieniędzy przekazanych przez Dziewiątkę: al-Baszyr i jego ludzie wydali dziesiątki milionów starannie wypranych dolarów w Rosji, Chinach i Kazachstanie. Rodzina Williamsona dostanie wiał domość, że zginął w wypadku samochodowym w prowincji Hubei, niedaleko Tamy Trzech Wąwozów; otrzymają wysoką rentę od firmy budowlanej, której właścicielem był al-Baszyr. Buczaczi, którego rodzina zginęła trzy lata wcześniej podczas ataku algierskiego wojska na wioskę zamieszkaną przez funda-mentalistyczną sektę, nie potrzebował podobnych ustaleń.

Williamson wstał z trzeszczącego łóżka i podszedł do zasłoniętego okna. Buczaczi wrócił do starannego układania ubrań i przeniósł swój dywanik modlitewny z dolnej szuflady komody do górnej. Stojąc przy oknie i przekrzywiając szyję, Williamson widział wysoką, pomalowaną na biało rakietę startową, stojącą na jednym ze stanowisk.

— Zobacz — zwrócił się do towarzysza. — Przygotowują naszego ptaszka.

Buczaczi odwrócił się i spojrzał przez okno.

— Nasza droga do raju — mruknął.

RANCZO RODZINY THORNTONÓWW, OKLAHOMA

Senat zawiesił obrady wczesnym popołudniem w piątek, by jego członkowie mogli pospieszyć do domów na długi weekend kończący się Dniem Pamięci, odnawiać znajomości i ściskać dłonie wyborcom. Jane poleciała na ranczo prywatnym samolotem, ciesząc się, że co najmniej jeden dzień długiego weekendu będzie mogła przeznaczyć na odpoczynek. Kampania Morgana przebiegała gładko, ale nadal było dużo do zrobienia.

Siedziała w sypialni głównego apartamentu i nalała sobie wieczornego drinka — złotej tequili bez lodu, gdy Tómas, jej odźwierny — łysy, niski i niemłody Meksykanin — cicho oznajmił, że pan Dan Randolph przybył i czeka w holu na dole.

Odruchowo zareagowała złością. Jak on się ośmiela przyjeżdżać, bez zaproszenia, bez zapowiedzi, zżymała się w duchu, owijając się długim do ziemi szlafrokiem narzuconym na koszulę nocną. Zanim jednak dotarła do holu, gniew gdzieś znikł. A gdy zobaczyła Dana, w dżinsach i rozpiętej sportowej koszuli, uśmiechającego się nieśmiało jak chłopiec, który wie, że zrobił coś złego, ale zrobiłby to i tak — nie mogła się powstrzymać i odwzajemniła uśmiech.