Выбрать главу

Mężczyzna obok niej był otyły, pocił się solidnie w letnim garniturze i rozluźnił krawat zawiązany wokół zmiętego kołnierzyka.

— Uważasz to za zabawne? — spytał Denny O’Brien. — Wcale nie jest. Rozmawiamy o twojej politycznej przyszłości.

— Rozumiem — odparła senator Thornton, patrząc nadal na odległy Lincoln Memoriał. Zerkając w bok, pomyślała, że chętnie zostałaby statuą greckiej heroiny między pełnymi wdzięku greckimi kolumnami. Z prawej, za trawiastym pagórkiem, była ściana upamiętniająca żołnierzy walczących w Wietnamie. Z lewej pomnik weteranów z Korei.

— Chciałem przez to powiedzieć, że jeśli osiodłasz czarnego konia i wygrasz, jesteś genialna — mówił dalej O’Brien, sapiąc. — Ale jeśli osiodłasz konia i przegrasz, jak przegrałby Scanwell, jesteś idiotką.

Niewielu ludzi mogło przemawiać w ten sposób do senator Thornton. O’Brien był jednym z nich. To on opracował jej kampanię podczas wyborów do Senatu. A teraz martwił się, że wszystko zaprzepaści.

— Scanwell nie ma szans, Jane.

Senator Thornton w końcu spojrzała na pękatego O’Briena. W butach na wysokich obcasach była wyższa o parę centymetrów, a teraz, choć miała na sobie wygodne buty na płaskim obcasie, nadal patrzyła na niego z góry. Długie kasztanowe włosy związała na karku w luźny, modny węzeł. Jej kostium ze spódnicą, barwy bladej zieleni, był skromny, ale i tak mnóstwo ludzi się za nią oglądało, gdy szła wzdłuż sadzawki. Była nie tylko piękna: Jane Thornton miała urodę iście królewską, była wysoka i postawna, o skórze barwy porcelany i oczach zielonych jak u skandynawskiej bogini. A jednak mawiano o niej, że jest chłodna, zadufana, powściągliwa, stanowcza, rzeczowa — istna Królowa Śniegu.

O’Brien najwyraźniej czuł się niezręcznie wobec jej milczenia.

— No, dalej, Jane: powiedzmy to wprost. Scanwell to zero.

— On jest gubernatorem Teksasu — rzekła spokojnie. O’Brien zmrużył oczy.

— Nie każdy gubernator Teksasu zostaje prezydentem Stanów Zjednoczonych.

— Morgan Scanwell zostanie.

O’Brien miał minę, jakby miał ochotę zacząć skakać ze złości. Dostanie ataku serca, jeśli to zrobi, pomyślała senator.

— Nie możesz się opowiadać po jego stronie! To polityczne samobójstwo!

— Jeśli wygra, to nie.

— Ale nie wygra — warknął ponuro O’Brien.

— Skończmy już z tym biciem piany. Chcę poprzeć Morgana Scanwella. Chcę mu rzucić do stóp całą delegację z Oklahomy na konwencji.

— Nie dotrze aż do konwencji. W czwartek prawyborów będzie po nim. Albo po prawyborach w New Hampshire.

— Gdybyś go znał, nie miałbyś takiego wrażenia.

— Jane, to człowiek znikąd. Totalne zero!

— Może tak o nim myślą w Dallas i Houston — odparła. — I w Austin. Ale on wygra. Pobije ich wszystkich i zdobędzie to stanowisko. Z odpowiednim poparciem dotrze do Białego Domu.

— Nie ma szans.

Zatrzymała się i zwróciła w stronę O’Briena. Jego twarz ociekała potem. Wyglądał, jakby się roztapiał, jak bałwan na słońcu.

— Denny, lecę jutro wieczorem do Tulsy. Proszę, leć ze mną. Poznasz go. Czyja mam za duże wymagania?

O’Brien rzucił jej nieufne spojrzenie. Choć wielu ludzi w Waszyngtonie uważało, że największą zaletą senator Thornton był jej wygląd, O’Brien i garstka innych wtajemniczonych znała jej zdolność do przekonywania ludzi, jej umiejętność zmieniania zdania przeciwników — to był jej klucz do sukcesu.

— Na noc? — spytał niepewnie.

— Będę tam przez cały weekend. Jeden dzień w Tulsie, żeby poodświeżać stare kontakty, a potem w domu, na ranczu.

— Przylecę na ranczo — rzekł O’Brien. — Dobrze?

— Doskonale — odparła.

— Świetnie. A teraz uciekajmy z tego słońca! — O’Brien ruszył w kierunku najbliższego baru.

WYSPA MATAGORDA, TEKSAS

Maszerując po pomoście ze swojego jednopokojowego mieszkanka do biura, gdzie czekała na niego taca ze śniadaniem zostawionym przez April, Dan dostrzegł Passeau wkraczającego przez przesuwne drzwi do hangaru, oświetlonego porannymi promieniami słońca. Inspektor FML zdjął już marynarkę i przewiesił ją starannie przez ramię. Wolną ręką powoli rozwiązał krawat i rozpiął koszulę, po czym stanął i patrzył na wrak wahadłowca, spoczywający na podłodze hangaru.

Z tej odległości trudno było ocenić wyraz twarzy Passeau, ale patrząc na pochylone ramiona, Dan uznał, że musi być zmartwiony i zniechęcony.

Zapomniał od razu o tym, że miał iść do biura, i zbiegi w dół po stalowych stopniach, by dołączyć do inspektora.

— To takie dołujące — odezwał się Passeau, gdy rozpoznał Dana. — Nienawidzę oglądania wraków samolotów. Strasznie mnie to smuci.

— Proszę za mną — rzekł Dan. — Pokażę panu coś, co pana rozweseli.

Passeau poszedł za nim, nie protestując, znów w jasność słonecznego poranka. Dan poczuł ciepło Słońca sączące się przez koszulę z krótkim rękawem. Będziemy z ciebie czerpać energię, zagroził w duszy Słońcu. Ukradniemy ci trochę energii, żeby rozświetlić cały świat.

— Dokąd idziemy? — spytał Passeau, maszerując obok Dana.

Wskazując na hangar B, potężny metalowy prostopadłościan o kilkadziesiąt metrów od nich, Dan odparł:

— Tam.

Przesuwne drzwi hangaru były zamknięte, ale tuż obok nich były znacznie mniejsze drzwi, wysokości człowieka. W cieniu stał przy nich uzbrojony strażnik.

— Dzień dobry, panie Randolph — rzekł strażnik z uśmiechem. Był zażywnym mężczyzną o kwadratowej szczęce i wyglądał na zmęczonego. Ale miał w kaburze pistolet kaliber 9 mm.

— Dzień dobry, Frank — odpadł Dan. — To jest doktor Passeau. Jest z FML.

Passeau bawił się identyfikatorem zawieszonym na tasiemce na szyi; strażnik rzucił na nią okiem.

— Doktor Pas-so — przesylabizował. — Doskonale.

Przez chwilę ich oczy musiały przyzwyczajać się do półmroku panującego w hangarze. Passeau wstrzymał oddech.

— Więc to jest to — rzekł, prawie szeptem.

— Właśnie tak — odpadł Dan.

Na środku hangaru stał zgrabny, srebrzysty wahadłowiec o tępo zakończonych skrzydłach, identyczny jak ten, który się roztrzaskał. Na końcu widać było pojedynczą brzechwę ogonową, ponad parą dysz silników rakietowych. Dziób sterczał jak wysoki obcas, opływowa przednia szyba wskazywała miejsce, gdzie był kokpit. Wahadłowiec stał na trzech kołach, dwa były tam, gdzie krótkie skrzydła łączyły się z kadłubem, trzecie pod dziobem.

Passeau wolnym krokiem obszedł go dookoła, z zachwytem w oczach. Wyciągnął wolną rękę i dotknął gładkiej, metalowej powłoki, jak wyznawca dotykający statui w katedrze.

— Hej, ty tam! Łapy przy sobie! — krzyknął ktoś niskim głosem.

Passeau cofnął rękę, jakby go coś oparzyło.

Dan dostrzegł chudego, czarnego mężczyznę w nowiutkim białym kombinezonie, wyłaniającego się z cienia pod podestem, z grymasem na ciemnej twarzy.

— Nie dotykaj tego żelastwa, chłopie.

— Panie Passeau, to mój główny technik, Niles Muhamed. Niles, to doktor Passeau z Federalnego Ministerstwa Lotnictwa.

Niezadowolony wyraz twarzy Muhameda odrobinę się zmienił.

— Milo mi pana poznać, doktorze Passeau. Ale proszę trzymać ręce z daleka od zero dwa.

— Przepraszam — mruknął Passeau. — Powinienem był wiedzieć.

— Niles rządzi w hangarze — wyjaśnił Dan. — Nikt nie może kiwnąć palcem tak, żeby Niles o tym nie wiedział.