Выбрать главу

Wika i Lalka zgodnie pokręciły głowami. Zły stan psychiczny Ilonki był widoczny na kilometr. Należało mieć nadzieję, że nie użyje noża niezgodnie z przeznaczeniem.

Lalka pierwsza parsknęła śmiechem.

– Nie bój się, nie zrobi sobie harakiri, przecież nie będzie chciała osierocić tego małego potworka!

Mały potworek właśnie poczuł pierwsze obiecujące zapachy dochodzące z rusztu i zaktywizował się znacznie wewnątrz jeepa. Na tylnych łapkach stanął na siedzeniu, przednimi oparł się o na wpół spuszczoną szybę i rozpoczął metodyczne popiskiwanie. Wika wydobyła go z samochodu i postawiła na trawniku. Natychmiast podreptał w stronę grilla i usiadł pod nim w pozie pełnej nadziei.

– A gdzie twoja psica?

– Tosia wzięła ją na spacer razem z Maciusiem. Poszli do lasu szukać krasnoludków i nie wrócą tak szybko. Słuchaj, Ilona słusznie rozumuje. My mamy o wiele większe możliwości niż ten jej piękny komisarz. Nie śledcze, czy jak tam się to nazywa, tylko psychologiczne. Znamy wszystkich. Wiemy, co kto do niej miał. Znaczy do Paproszkowskiej. I wiemy, a przynajmniej zaraz się nad tym zastanowimy, kto byłby w stanie tak po prostu wziąć szaliczek i ciach…

– Nooo, może i tak. Musimy się też przyjrzeć panu komisarzowi i zastanowić, jaką taktykę powinna przyjąć nasza młodsza koleżanka. Bo jeżeli on naprawdę jest nadętym kretynem, to nie będzie lubił, żeby jakaś dziennikarka okazywała się mądrzejsza od niego…

– Jeżeli jest nadętym kretynem, to nie ma co w ogóle pchać Ilonki w jego objęcia…

– Nigdzie jej nie pchamy! Zastanawiamy się, jak ją wyciągnąć z dołka! Ale masz rację, oczywiście. To będzie test na komisarza. Jeżeli zachowa się normalnie i przyjmie pomoc, to w porządku. Jeśli się nadmie, to pies z nim tańcował.

– On już raz nie przyjął mojej pomocy – oświadczyła Ilonka, materializując się nagle na ścieżce z miską dość niechlujnie pokrajanej zieleniny w objęciach. – Na samym początku mu proponowałam, ale potraktował mnie jak starą konserwę! Poza tym on mi się nie podoba. A w ogóle to co wy sobie myślicie, że będziecie mi znajdywały chłopa? Jak się sprężę, sama sobie znajdę. Na razie muszę z siebie wyrzucić resztki Jaromira. Gdzie mam postawić tę michę?

Przez jakiś czas trzy koleżanki dziennikarki zatrudniały się głównie pilnowaniem kaszanek i kawałków karkówki, które zdradzały tendencję do stawania w płomieniach – być może Lalka przesadnie gorliwie wachlowała „Polityką” nieco zbyt dużą kupkę brykietów. Potem jakiś czas zajmowały się konsumpcją, nie zapominając o małym sapiącym kosmicie przebierającym łapkami na trawniku. Potem wróciła z lasu niania Tosia w towarzystwie młodego Wojtyńskiego, ledwie powłóczącego trzyletnimi nóżkami, za to szalenie zadowolonego. Młody Wojtyński sam posterował w kierunku tapczanu, na którym padł jak ścięty, owijając się kocykiem i nie przysparzając nikomu żadnego kłopotu. Kłopotu usiłowała przysporzyć Szanta, mała terierowata suczka z uchem w kropki, postanowiła bowiem rzeczywiście spuścić bęcki obcemu i zaszarżowała na niego z groźnym bulgotem. Gizmo jednak, najadłszy się porządnie, nie miał w głowie żadnych bójek, zresztą nie mógł przecież gryźć się z damą i panią terenu – przewrócił się więc na grzbiet i poddał natychmiast. Szanta obwąchała go z pewnym lekceważeniem i zaproponowała rozejm. Po chwili dwa wesołe pieski baraszkowały w zaroślach, łamiąc i tratując kępki miskanta cukrowego, lawendy wąskolistnej i jastrzębca kosmaczka.

– Nie przejmuj się – zbagatelizowała demolkę Wika, kiedy Ilonka gwałtownie chciała odwoływać Gizma z grządki goździków brodatych. – To nie jest ogród na pokaz, to jest ogród do mieszkania. Twarde zasady, rozumiesz. Nie dla ludzi, dla zielicha. Survival. Co przeżyje, to przeżyje, a co nie, to trudno, zasadzi się nowe. Lepiej zajmijmy się wreszcie naszym zakładowym morderstwem. Ja stawiam na Żoża.

– Dlaczego? – Ilonka pochłaniała spieczoną na wiór kaszankę. – Ja go też nie lubię, ale był pod ochroną Paproszkowskiej!

– A co to za ochrona? – pokręciła głową Lalka. – Twoim zdaniem on sam chciał odchodzić z marketingu? Do newsów? Gdzie najwięcej roboty, a pieniądze wcale nie takie rewelacyjne?

– W marketingu też nie rewelacyjne…

– Ale możliwości większe. Dla łobuza. Żożo jest łobuz moim zdaniem, waszym też, znam was. Słuchajcie, a może wy uważacie, psychologicznie do rzeczy podchodząc, że on jest uczciwym człowiekiem?

Ilonka prychnęła kaszą, a Lalka postukała się kostką od karkówki w czółko.

– Niemniej – dodała uczciwie – to jest tylko nasz prywatny pogląd. Nam się tak wydaje. A jak jest, to wcale nie wiadomo.

Wika zsunęła resztki ze swojego talerza na ziemię, gdzie natychmiast dopadła do nich Szanta.

– Słuchajcie, kobiety. Właśnie że wiadomo. Ja się z tą wiedzą nie wyrywałam, ale coś niecoś powiedziała mi Alusia Mierzyńska, wiecie, która to? Ta z Rzeszowa, robiłyśmy wspólne programy na zasadzie telemostu, dopóki mnie pani dyrektor z nich nie wymiksowała.

– No, kochana – wtrąciła Ilonka. – Gdyby mnie ktoś wymiksował z programu w ten sposób, chyba nie ręczyłabym za siebie…

Wika machnęła ręką lekceważąco. Od jakiegoś czasu miała już wyrobiony w sobie dystans do tej sprawy, choć wtedy rzeczywiście mocno ją tąpnęło.

Magazyn „Po skosie” wymyśliła rzeszowska dziennikarka Alina Mierzyńska, przez wszystkich zgodnie zwana Alusią, dla swojego nadzwyczaj miłego i pogodnego charakteru. Robiło go wspólnie kilka ośrodków telewizyjnych, mających do siebie nawzajem najdalej. Po kilku pierwszych ostrożnych wydaniach program się rozhulał, nabrał wdzięku i wigoru, i zyskał pozytywne oceny w Warszawie. Autorki – same kobiety – zgrały się w pomysłach, nauczyły siebie nawzajem i doszły do tego pożądanego etapu, kiedy praca staje się przyjemnością. Co miesiąc w innym mieście odbywały się zjazdy redaktorek, podczas których w salwach śmiechu i w doskonałych humorach wymyślano kolejne wydania magazynu.

Pewnego dnia mniej więcej w pół roku od intronizacji pani dyrektor Proszkowskiej Wika zawędrowała na dziesiąte piętro, żeby w kadrach podbić sobie legitymację ubezpieczeniową, jako że rejestratorki w przychodni, do której biegała z małym Maciusiem, uparcie życzyły sobie zobaczyć w niej pieczątkę. Kadry znajdowały się naprzeciw drzwi do sali konferencyjnej i wychodząca z legitymacją w ręku Wika stanęła nagłe nos w nos z Alusią Mierzyńską, zmierzającą właśnie do tejże sali.

Obie panie redaktorki wykonały radosny kwik i rzuciły się sobie na szyję. Po czym padło nieuniknione pytanie:

– A co ty tu u nas robisz, Alusia??? Alusia wyglądała na zaskoczoną.

– Jak to, co robię? Mamy zjazd.

– Jaki zjazd?

– Dziewczyno, obudź się! „Po skosie”! Wszyscy już są! Co ty, śpisz?

Wice zrobiło się nieprzyjemnie zimno.

– Czekaj. Mówisz, że mamy zjazd? W sprawie naszego programu pod tytułem „Po skosie”?

– Pod tytułem! Oczywiście. Tydzień temu nas zawiadomiono, że tym razem w Szczecinie. Ty, Wika, ty o tym nie wiedziałaś?

– Jakbyś zgadła. Obawiam się, że w ten subtelny sposób moja szefowa dała mi do zrozumienia, że już nie robię tego programu.

– Matko Boska! Nie wygłupiaj się! Chociaż po tej larwie wszystkiego można się spodziewać! Co za szczęście, że od nas odeszła!

– Do nas – powiedziała z niejaką goryczą Wiktoria.

– No tak. Boże, Wika, nie masz pojęcia, jak mi przykro! To przecież myśmy we dwie tę całą formułę wymyśliły i dopracowały, połowa pomysłów jest twoja… No ale tak, oczywiście, dla niej to nie ma najmniejszego znaczenia… Patrz, lezie! A ta baba z nią to co za jedna?

– Klaudia Otmuchowska. Pewnie nowa redaktorka „Skosu”. Słuchaj, Alusia, ja się nie zniżę do pytania tych bab, o co chodzi, w każdym razie nie przy ludziach. Myślisz, że po tym spotkaniu będziesz mogła wpaść do mnie na kawę? To jeszcze pogadamy jak matka Polka z matką Polką…

– Jasne. Masz rację, trzeba zachować godność. Wpadnę do ciebie na pewno albo może chodźmy razem na jakiś obiad?

Trzy godziny później siedziały w jadłodajni „Corner”. Wika piła tylko kawę, nie jadła nic, za to Alusia napychała się na zapas, bo, jak twierdziła (słusznie) – do Rzeszowa daleko, a kto wie, czy po drodze trafi jej się solidny obiad.

– No więc oczywiście, niestety i do diabła, miałaś rację. Ta cała Otmuchowska przejęła twoją działkę nie przerywając snu. Ależ ona się podlizuje pani dyrektor, aż się niedobrze robi. Ale pani dyrektor tak lubi, u nas było podobnie. Dziel i rządź. Rozdawaj i zabieraj. Coś obrzydliwego. Nie, szkoda gadać po prostu. Dziewczyny, oczywiście, pytały, dlaczego ciebie nie ma, a ona po prostu powiedziała, że ty już się „Skosem” nie zajmujesz i wszystko na ten temat.

– Nie mówmy już o tym – zdecydowała dzielnie Wika. – Nic na siłę. Nie to nie, niech się baba wypcha kulkami styropianowymi i niech jej chrzęszczą w środku te kulki. Nie będę się upokarzać i do niej latać.

– Zwłaszcza że to by nie odniosło żadnego skutku – dopowiedziała Alusia. – Jej się bardzo podoba, że jest taka wszechwładna, z niczego nie musi się tłumaczyć i w ogóle. Chętnie by cię dodatkowo sponiewierała, gdybyś do niej poszła. Nie płaszcz się, Wika, damy radę. Jak ona już pójdzie do Warszawy, to sobie wymyślimy kolejny fajny program. A powiedz mi, jak sobie radzi jej przydupas?

– Kto? Ten marketingowiec?

– Z niego marketingowiec jak z koziego zadka trąba. Natomiast ma chłopiec talent do interesów, a w marketingu można go łatwo wykorzystać…

– Insynuujesz coś Buckowi?

– On się u was nazywa Bucek? U nas miał ksywę Bucefał. Ja tam sama za dużo nie wiem, bo mnie to brzydzi, ja nie jestem dziennikarz śledczy, jednak to i owo mi się o uszy obiło. Podobno Bucefalski potrafił twórczo wykorzystać sponsoringi i patronaty medialne. Rozumiesz: przyjmiemy patronat medialny nad waszą imprezką, ale musimy jakąś przyjemność z tego mieć. No i jeżeli imprezką to był doroczny zjazd niepełnosprawnych ruchowo miotaczy kulą, to interesik się zawieszało na kołku. Inaczej to wyglądało, jeśli w grę wchodziły na ten przykład jakieś duże targi albo piknik samochodowy, zresztą nie wiem co jeszcze, ja tam głowy do interesu nie mam, ja mam głowę do roboty.

To zupełnie tak jak ja. Ale chwytam ideę. Ze sponsoringami podobnie, co?