Выбрать главу

Bond wrócił do przedziału. Tatiana znowu spała. Bond spojrzał na zegarek Nasha, tkwiący teraz na jego nadgarstku. 4.30. Jeszcze godzina do Dijonu. Znów przystąpił do pracy.

Na koniec oczy Tatiany otworzyły się szerzej. Źrenice prawie przestały się rozbiegać.

Powiedziała: – Przestań już, James – i znów zamknęła oczy.

Bond otarł pot z twarzy. Jedną po drugiej przeniósł torby na koniec korytarza i spiętrzył je przy wyjściu. Potem poszedł do konduktora, oznajmiając, że madame nie czuje się dobrze, wobec czego wysiądą w Dijon.

Wręczył mu pożegnalny napiwek.

– Proszę sobie nie przeszkadzać – powiedział. – Sam wyniosłem bagaże, aby nie zakłócać madame spokoju. Mój przyjaciel, ten blondyn, jest lekarzem. Przesiedział z nami całą noc. Powiedziałem, żeby skorzystał z mojego łóżka. Był śmiertelnie zmęczony. Byłoby miłe z pańskiej strony, gdyby obudzono go dopiero dziesięć minut przed przybyciem do Paryża.

– Certainement, Monsieur. - Konduktor nie został tak obsypany pieniędzmi od czasu cudownych dni podróżujących milionerów. Oddał Bondowi paszporty i bilety. – Voila que nous y sommes.

Bond wrócił do przedziału. Postawił Tatianę na nogi, wyholował na korytarz i odgrodził się drzwiami od śmierci pod białym prześcieradłem.

Wreszcie zeszli ze stopni wagonu na twardy, cudowny, nieruchomy peron. Bagażowy w niebieskim fartuchu zaopiekował się ich walizkami.

Zaczynało wschodzić słońce. O tak wczesnej porze nie spało zaledwie kilku pasażerów. Tylko garstka zagorzałych balowników z trzeciej klasy widziała, jak młody mężczyzna pomaga młodej kobiecie wysiąść z zakurzonego wagonu, którego bok zdobiły romantyczne nazwy, i prowadzi ją ku brązowym drzwiom z napisem SORTIE.

ROZDZIAŁ 28

„TRYKOCIARKA”

Taksówka podjechała do wejścia hotelu Ritz od Rue Cambon. Bond spojrzał na zegarek Nasha. 11.45. Musi być idealnie punktualny. Wiedział, że jeśli rosyjski szpieg stawia się na spotkanie o minutę za wcześnie lub za późno, spotkanie zostaje automatycznie odwołane. Zapłacił za taksówkę i wszedł przez lewe drzwi, które wiodą do baru Ritza.

Bond zamówił podwójnego vodka martini. Wypił połowę. Poczuł się cudownie. Nagle z jego kalendarza zniknęły cztery ostatnie dni, w szczególności ostatnia noc. Teraz działał na własną rękę, przeżywając swoją prywatną przygodę. Wszystkie powinności zostały spełnione. Dziewczyna spała w pokoju gościnnym ambasady. Spektor, wciąż brzemienny ładunkiem wybuchowym, został przejęty przez jednostkę saperską z Deuxieme Bureau. Pogadał ze swym starym przyjacielem Renę Mathisem, obecnie szefem Deuxieme, w rezultacie czego recepcjonista z Ritza otrzymał polecenie, by wręczyć mu klucz-matkę i o nic nie pytać.

Renę był zachwycony faktem, że znów uczestniczy z Bondem w une affaire noire.

– Bądź zupełnie pewny, cher James – powiedział – że wypełnię wszystkie twoje zagadkowe instrukcje. Na wyjaśnienia będziesz mieć czas później. Dwóch ludzi z pralni punktualnie o 12.15 pojawi się w pokoju 204 z koszem na brudy. Będę im towarzyszyć, przebrany za kierowcę furgonetki. Mamy zapakować kosz, dostarczyć na Orły i zaczekać na Canberrę z Królewskich Sił Powietrznych, która przybędzie o drugiej. Przekażemy załodze kosz. Trochę brudów z Francji trafi do Anglii. Czy tak?

Szef stacji F porozmawiał z M. tajną linią. Przekazał krótki meldunek, sporządzony przez Bonda na piśmie. Poprosił o Canberrę. Nie, nie ma pojęcia, po co jest potrzebna. Bond pokazał się tylko, aby dostarczyć dziewczynę i Spektora. Zjadł ogromne śniadanie i wyszedł z ambasady, informując, że wróci po lunchu.

Bond ponownie sprawdził czas. Skończył martini. Zapłacił i przeszedł po schodkach do recepcji.

Recepcjonista obrzucił go przenikliwym spojrzeniem i podał klucz. Bond wsiadł do windy i wjechał na trzecie piętro.

Drzwi windy zatrzasnęły się za nim, a Bond ruszył cicho korytarzem, spoglądając na numery pokojów.

204. Prawa dłoń Bonda spoczęła pod marynarką na owiniętej taśmą kolbie Beretty. Miał ją wetkniętą za pasek spodni. Czuł, jak metal tłumika ogrzewa się na jego brzuchu.

Zapukał raz, lewą ręką.

– Proszę.

Był to drżący głos. Głos starej kobiety.

Bond nacisnął klamkę drzwi. Nie były zamknięte. Wsunął zbędny klucz do kieszeni marynarki. Jednym szybkim ruchem pchnął drzwi, wsunął się do środka i zamknął je za sobą.

Była to typowa bawialnią w Ritzu, niezwykle elegancka, z dobrymi empirowymi meblami. Białe ściany, zasłony i pokrowce na krzesła, uszyte z wysokogatunkowego perkalu w róże na białym tle, starannie dopasowana ciemnoczerwona wykładzina.

W plamie słonecznego blasku, przy biurku z okresu Dyrektoriatu, robiąc na drutach siedziała w niskim fotelu drobna staruszka.

Brzęk drutów nie ustał ani na chwilę, gdy oczy za szkłami o podwójnej ogniskowej przyglądały się Bondowi z uprzejmym zaciekawieniem.

– Oui, Monsieur? - głos był głęboki i ochrypły. Grubo upu- drowana, dość obrzękła twarz poniżej siwych włosów nie wyrażała nic, prócz arystokratycznego zainteresowania.

Dłoń Bonda, spoczywająca pod marynarką na kolbie pistoletu, była stężała jak stalowa sprężyna. Jego półprzymknięte oczy omiotły pokój i wróciły do kobiety w fotelu.

Czyżby popełnił błąd? Czyżby trafił do niewłaściwego pokoju? Czy powinien przeprosić i wyjść? Czy jakimś cudem ta kobieta może należeć do SMIERSZ-u? Wyglądała tak dokładnie na ten rodzaj szacownej bogatej wdowy, jakiej należałoby się spodziewać siedzącej samotnie w Ritzu i umilającej sobie czas robotą na drutach. Takiej niewiasty, która w restauracji na dole ma gdzieś w rogu swój własny stolik i ulubionego kelnera – w restauracji, oczywiście, nie w grillu. Białogłowa, która drzemie po południu, a potem jedzie limuzyną o białych z boku oponach do herbaciarni przy rue de Berri na spotkanie z innymi zamożnymi staruszkami. Staromodna czarna suknia z koronkowym wykończeniem dekoltu i mankietów, zwieszający się na bezkształtnym łonie cienki złoty łańcuch, zakończony składanym lorgnon, ledwo tykające podłogi drobne schludne stopy w praktycznych sznurowanych trzewikach. To nie może być Klebb! Bond źle usłyszał numer pokoju. Spocił się pod pachami. Musi jednak odegrać scenę do końca.

– Nazywam się Bond, James Bond.

– A ja, Monsieur, jestem hrabiną Metterstein. Cóż mogę dla pana uczynić? – Francuski był dość chropawy. Mogła być niemiecką Szwajcarką. Druty stukały pracowicie.

– Lękam się, że kapitana Nasha spotkał wypadek. Nie pojawi się dzisiaj. Przyszedłem zamiast niego.

Czy za jasnoniebieskimi szkłami oczy odrobinę się zwęziły?

– Nie mam przyjemności znać kapitana, Monsieur. Ani też pana. Proszę usiąść i powiedzieć, co pana sprowadza. – Minimalny ruch głowy ukazał krzesło o wysokim oparciu stojące przy biurku.

Nie wypadało jej zawieść. Arystokratyczna łaskawość była rozbrajająca. Bond przeszedł przez pokój i usiadł. Dzieliło go od niej może sześć stóp. Biurko nie zawierało nic, prócz staromodnego telefonu ze słuchawką na haku i – w zasięgu dłoni starej damy – przycisku dzwonka z guziczkiem z kości słoniowej. Czarny mikrofon aparatu uprzejmie rozdziawiał na Bonda gębę.

Badawczo i bezceremonialnie Bond przyglądał się twarzy kobiety. Była to brzydka, ropusza, grubo upudrowana twarz pod siwą fryzurą przypominającą bułkę małgorzatkę. Jasnobrązowe oczy zasługiwały właściwie na miano żółtych. Blade usta były wilgotne i bąblaste pod żółtym od nikotyny wąsem. Nikotyny? Gdzie są jej papierosy? Gdzie popielniczka? W pokoju nie unosił się również dym.