— Uwierzylibyśmy bez zastrzeżeń.
— Poza tym v vaszym ogłoszeniu prosiliście o „vizytę”, vice pomyślałem, no viecie, że to taka akcja afirmatyvna — tłumaczy! Otto. — I mam jeszcze to…
Uniósł wąską, bladą dłoń pokrytą siatką błękitnych żyłek. Ściskał w niej lśniącą czarną wstążeczkę.
— Och… Podpisałeś ślubowanie? — spytała Sacharissa.
— W Sali Spotkań przy alei Jatek — oświadczył tryumfalnie Otto. — Co tydzień tam chodzę, śpiewamy pieśni, pijemy herbatę z ciasteczkiem i provadzimy zdrove rozmovy na tematy vzmacniania voli i utrzymyvania całej kvestii płynóv ustrojovych pod najściślejszą kontrolą. Nie jestem już głupią pijavką!
— Co o tym sądzisz, Dobrogór? — spytał William. Dobrogór poskrobał się w nos.
— Od was zależy — stwierdził. — Jeśli spróbuje czegokolwiek z moimi chłopakami, będzie musiał długo szukać własnych nóg. Co to za ślubowanie?
— Założyli Überwaldzką Ligę Wstrzemięźliwości — wyjaśniła Sacharissa. — Wampir wstępuje do nich i wyrzeka się ludzkiej krwi…
Otto zadrżał.
— Volimy to nazyvać „słovem na k”.
— Słowa na k — poprawiła się. — Ten ruch zyskuje coraz większą popularność. Wiedzą, że to ich jedyna szansa.
— No więc… niech będzie — zdecydował William. Osobiście niespecjalnie lubił wampiry, ale wyrzucenie przybysza po tym wszystkim byłoby jak kopnięcie szczeniaczka. — Czy możesz przenieść swój sprzęt do piwnicy?
— Pivnica? — ucieszył się Otto. — Revelacja!
Najpierw przyszły krasnoludy, myślał William, wracając do swojego biurka. Obrażano je z powodu ich pilności i niskiego wzrostu, ale nie próbowały zadzierać nosa[5] i odnosiły sukcesy. Potem zjawiły się trolle, którym wiodło się trochę lepiej, bo ludzie rzadko rzucają kamieniami w stwory mające po siedem stóp wzrostu, które mogą te kamienie odrzucić. Następnie z trumien wyszły zombi. Jeden czy dwa wilkołaki przekradły się pod drzwiami. Gnomy zintegrowały się szybko, mimo marnego początku, ponieważ były twarde, a rozzłoszczone okazały się nawet bardziej niebezpieczne niż rozzłoszczone trolle — troll przynajmniej nie mógł wbiec człowiekowi do nogawki. Nie zostało już zbyt wiele gatunków.
Wampirom jakoś się nie udało. Nie były sympatyczne, nawet wobec siebie nawzajem, nie miały świadomości gatunkowej, były nieprzyjemnie dziwaczne i z całą pewnością nie prowadziły własnych sklepów spożywczych.
Ostatnio tym najbardziej inteligentnym zaświtało w głowach, że ludzie pogodzą się z obecnością wampirów, jeśli te przestaną być wampirami. Była to wysoka cena za społeczną akceptację — choć może nie aż tak wysoka w porównaniu z obcięciem głowy i wrzuceniem popiołów do rzeki. Lepiej już polubić stek tatarski[6]. Lepiej żyć, odwieszając na kołek dawne zwyczaje, niż ginąć od kołka wbitego w serce.
— Ehm… Ale chyba chcielibyśmy zobaczyć, kogo zatrudniamy — oznajmił głośno William.
Otto powoli i lękliwie wynurzył się zza obiektywu. Był chudy, blady i nosił owalne ciemne okulary. Czarną wstążeczkę wciąż ściskał w dłoni jak talizman, którym w pewnym sensie była.
— Spokojnie, przecież cię nie ugryziemy — powiedziała Sacharissa.
— Jeden uśmiech losu zasługuje na drugi — mruknął Dobro — gór.
— To było w złym smaku, panie Dobrogór — zwróciła mu uwagę Sacharissa.
— Tak jak i ja — odparł krasnolud, wracając do kamienia. — Byle tylko ludzie wiedzieli, gdzie stoję. To mi wystarczy.
— Nie pożałujecie — obiecał Otto. — Zapevniam, że jestem całkovicie zreformovany. Czego mam robić obrazki, jeśli volno spytać?
— Nowin — wyjaśnił William.
— A co to są noviny, jeśli volno?
— Nowiny to… — zaczął William. — Nowiny to… to coś, co drukujemy…
— Co o tym myślicie, a? — odezwał się wesoły głos.
William odwrócił głowę. Straszliwie znajoma twarz spoglądała na niego ponad tekturowym pudełkiem.
— Dzień dobry, panie Wintler — powiedział. — Ehm, Sacharisso, czy mogłabyś pójść…
Nie zdążył. Pan Wintler — należący do tych osób, które pierdzącą poduszkę uważają za szczyt inteligentnego dowcipu — nie mógł pozwolić, by powstrzymało go zwykłe lodowate przyjęcie.
— Dziś rano kopałem w ogródku i trafiłem na ten pasternak. No i pomyślałem: ten młody człowiek w drukarni pęknie ze śmiechu, kiedy to zobaczy, bo przecież moja żona nie mogła się powstrzymać i…
Ku przerażeniu Williama sięgał już do pudełka.
— Panie Wintler, naprawdę nie uważam…
Ale dłoń już się wznosiła i zabrzmiał dźwięk, jakby coś skrobało o ściankę pudełka.
— Założę się, że młodą damę też to rozbawi, co?
William zamknął oczy.
Usłyszał westchnienie Sacharissy.
— Ojej — powiedziała. — Całkiem jak żywy!
Otworzył oczy.
— Och, to przecież nos — stwierdził. — Pasternak z tak jakby guzowatą twarzą i wielkim nosem!
— Chcecie, żebym vykonał obrazek? — spytał Otto.
— Tak. — William czuł się jak pijany z ulgi. — Zrobisz duży obrazek pana Wintlera i jego wspaniale nosiastego pasternaku, Otto. Twoje pierwsze zlecenie! Tak, rzeczywiście!
Pan Wintler się rozpromienił.
— A może pobiegnę do domu i przyniosę moją marchewkę? — zaproponował.
— Nie! — odpowiedzieli William i Dobrogór zgodnym chórem.
— Chcecie ten obrazek teraz? — zapytał Otto.
— Im szybciej nasz pan Wintler wróci do domu, tym szybciej będzie mógł znaleźć następną cudownie zabawną jarzynę. No jak, panie Wintler? Co to będzie następnym razem? Fasola z uszami? Burak w kształcie ziemniaka? Jakiś pęd z wielkim włochatym jęzorem?
— Dokładnie tu i teraz chcecie, żebym vykonał ten obrazek? — upewnił się Otto; każda sylaba aż ociekała entuzjazmem.
— W tej chwili, tak.
— Ha, właśnie dojrzewa mi brukiew, z którą wiążę spore nadzieje… — zaczął pan Wintler.
— Może pan tutaj spojrzeć, panie Vintler?
Otto stanął za ikonografem i odsłonił obiektyw. William zauważył wyglądającego na zewnątrz chochlika z gotowym do pracy pędzlem. Wolną ręką Otto powoli uniósł na kiju niedużą klatkę mieszczącą tłustą, senną salamandrę. Jego palec zawisł nad spustem, który miał opuścić jej na głowę mały młoteczek — akurat tak mocno, żeby ją zirytować.
— Uśmiech poproszę…
— Chwileczkę! — zawołała Sacharissa. — Czy wampir powinien…
Pstryk!
Salamandra rozbłysła, malując całą halę oślepiająco białym światłem i czarnymi cieniami.
Otto wrzasnął. Padł na podłogę, chwytając się za gardło. Poderwał się, dysząc ciężko i wytrzeszczając oczy; nogi się pod nim ugięły i zadygotały kolana; zatoczył się przez cały pokój i z powrotem. Runął za biurko, roztrzęsioną ręką zrzucając z niego papiery.
— Aarghaarghaaargh…
Potem zaległa pełna oszołomienia cisza. Otto wstał, otrzepał się i poprawił fular. Dopiero wtedy spojrzał na rząd zdumionych twarzy.
— Tak? — zapytał surowo. — Na co tak patrzycie? To normalna reakcja, nic vięcej. Pracuję nad tym. Sviatło ve vszystkich jego formach jest moją pasją. Śviatło to moje płótno, a cienie zą moim pędzlem.
— Ale ostre światło ci szkodzi! — zdziwiła się Sacharissa. — Jest zabójcze dla wampirów!
6
Zresztą jedzenie surowego steku z ankhmorporskich rzeźni było życiem na krawędzi, pełnym ryzyka i emocji, które powinny zadowolić każdego.