— Tak. Trochę to przeszkadza, ale co robić…
— I to się, no… zdarza za każdym razem, kiedy robisz obrazek? — domyślił się William.
— Nie, czasami byva o viele gorzej.
— Gorzej?
— Czasami rozsypuję się v pył. Ale co nas nie zabija, to nas vzmacnia.
— Wzmacnia?
— Tak jest!
William pochwycił spojrzenie Sacharissy. Jej mina mówiła wszystko. Zatrudniliśmy go, masz serce teraz go wyrzucić? I nie żartuj z jego iiberwaldzkiego akcentu, jeśli naprawdę dobrze nie znasz überwaldzkiego. Zgoda?
Otto poprawił ikonograf i wsunął czystą kartkę.
— Jeszcze jedno ujęcie — powiedział wesoło. — Ale tym razem… vszyscy uśmiech!
Przychodziły listy. William był przyzwyczajony do pewnej ich liczby, zwykle od odbiorców swojego pisma z wiadomościami, którzy się skarżyli, że nie wspomniał o dwugłowych olbrzymach, plagach i deszczach zwierząt domowych, które — jak słyszeli — nawiedzały Ankh-Morpork. Jego ojciec miał rację, kiedy mówił, że kłamstwa mogą obiec świat dookoła, zanim jeszcze prawda zdąży wciągnąć buty. I zadziwiające, jak bardzo ludzie chcieli w nie wierzyć.
Te listy… Miał wrażenie, że potrząsnął drzewem i strącił z gałęzi całe listowie. Kilka zawierało skargi, że zdarzały się przecież zimy o wiele ostrzejsze od obecnej, choć żadne dwa nie mogły się zgodzić co do tego, kiedy to było. Jeden stwierdzał, że jarzyny nie są już takie zabawne jak kiedyś, zwłaszcza pory. Jeszcze inny pytał, co robi Gildia Złodziei w sprawie nielicencjonowanych kradzieży. Był też jeden oznajmiający, że wszystkie te kradzieże to wina krasnoludów, których nie powinno się wpuszczać do miasta, by odbierały uczciwym ludziom pracę.
— Złóżcie jakiś tytuł, na przykład „Listy” na górze, i wydrukujcie je — zdecydował William. — Z wyjątkiem tego o krasnoludach. Tak mógł napisać pan Windling. Ba, tak mógł napisać mój ojciec, tyle że on przynajmniej wie, jak się pisze „niepożądane”, i nie używałby kredek.
— Dlaczego ten list nie?
— Bo jest obraźliwy.
— Ale niektórzy uważają, że to prawda — stwierdziła Sacharissa. — Były spore kłopoty…
— Tak, lecz nie powinniśmy go drukować.
William zawołał Dobrogóra i pokazał mu list. Krasnolud przeczytał.
— Wydrukuj — poradził. — Zawsze zajmie parę cali.
— Ale ludzie będą protestować.
— To dobrze. Ich listy też wydrukujesz.
Sacharissa westchnęła.
— Chyba będą nam potrzebne. Williamie, dziadek mówił, że nikt w gildii nie będzie grawerował dla nas ikonogramów.
— Dlaczego nie? Możemy sobie pozwolić na ich stawki.
— Nie jesteśmy członkami gildii. Sytuacja robi się nieprzyjemna. Powiesz Ottonowi?
William westchnął i podszedł do drabiny.
Krasnoludy wykorzystywały piwnicę jako sypialnię, z natury zadowolone, że mają podłogę nad głowami. Ottonowi pozwoliły zająć wilgotny kąt. Wampir go odgrodził, wieszając na sznurku starą szmatę.
— O, vitam, panie Villiamie — powiedział, przelewając coś cuchnącego z jednej butelki do drugiej.
— Wygląda na to, niestety, że nie znajdziemy nikogo, kto by grawerował twoje obrazki.
Na wampirze nie zrobiło to wrażenia.
— Tak, zastanaviałem zię nad tym.
— Dlatego przykro mi, ale…
— Żaden problem, panie Villiamie. Zavsze znajdzie zię sposób. — Jaki? Przecież nie umiesz grawerować, prawda?
— Nie, ale… Drukujemy przecież tylko czerń i biel, pravda? A papier jest biały zam z siebie, czyli drukujemy tylko to, co czarne, tak? Przyjrzałem zię, jak kraznoludy robią litery, wszędzie mają pełno tych kavałków metalu i… Vie pan, że graverzy graverują metal kvasem?
— Tak.
— No vice muszę tylko nauczyć chochliki malovać kvasem. Koniec problemu. Uzyskanie szarości vymagało trochę namysłu, ale mam już chyba…
— Chcesz powiedzieć, że potrafisz skłonić chochliki, by wytrawiały obrazki bezpośrednio na płytach?
— Tak. To jeden z takich pomysłóv, które zą oczyviste, kiedy już zię na nie vpadnie. — Otto westchnął tęsknie. — A ja myślę o śvietle przez cały czas… cały… czas…
William niejasno przypominał sobie, co ktoś mu kiedyś powiedział: jedyną rzeczą groźniejszą od wampira oszalałego na punkcie krwi jest wampir oszalały na punkcie czegoś innego. Cała ta skrupulatna determinacja, skierowana na wyszukiwanie młodych kobiet, które śpią przy otwartych oknach, z tą samą bezlitosną i staranną efektywnością kierowała się ku innym zainteresowaniom.
— A właściwie dlaczego pracujesz w zaciemnieniu? — zapytał.
— Przecież chochliki tego nie potrzebują.
— Ach, przeprowadzam eksperymenty — odparł z dumą Otto.
— Vie pan, że innym określeniem ikonografa byłby „fotograf? Od latacjańskiego słova „photus”, które oznacza…
— „Skakać dookoła jak wariat i rozstawiać wszystkich po kątach, jakbyś był właścicielem”? — spytał William.
— Aha, zna pan to slovo, panie Villiamie!
William kiwnął głową. Zawsze się zastanawiał nad jego znaczeniem.
— V każdym razie pracuję teraz nad obscurografem.
William zmarszczył czoło. Zapowiadał się ciężki dzień…
— Malowanie obrazków ciemnością? — spróbował odgadnąć.
— Pravdzivą ciemnością, móviąc ściśle. — W głosie Ottona zabrzmiało podniecenie. — Nie zvykłym brakiem śviatła, ale śviatłem po drugiej stronie ciemności. Można je nazvać… żyvą ciemnością. My jej nie vidzimy, ale chochliki widzą. Czy vie pan, że übervaldzki vęgorz lądovy, żyjący w głębokich jaskiniach, vystraszony emituje rozbłysk ciemnego śviatła?
William spojrzał na duży szklany słój na blacie. Na dnie leżało kilka paskudnych zwiniętych stworów.
— I to będzie działało?
— Chyba tak. Proszę chwilę zaczekać.
— Naprawdę powinienem już wracać…
— To potrva zekundę…
Otto delikatnie wyjął ze słoja jednego węgorza i umieścił go na podstawce, zwykle zajmowanej przez salamandrę. Starannie wymierzył w Williama ikonograf i skinął głową.
— Raz… dva… trzy… BUU! Nastąpił…
…nastąpiła jakby bezgłośna implozja, przelotne uczucie, że cały świat został ściśnięty w małą bryłę, zamrożony i rozbity na maleńkie ostre igiełki wbijane w każdą komórkę ciała Williama[7]. Potem znów napłynął mrok piwnicy.
— To było… bardzo dziwne — stwierdzi! William. Zamrugał. — Tak jakby przeszło przeze mnie coś lodowato zimnego.
— Viele jeszcze musimy zię nauczyć o ciemnym śvietle. Zvłasz — cza teraz kiedy zostaviliśmy za sobą naszą odrażającą przeszłość i vkroczyliśmy v jazną przyszłość, v której całymi dniami w ogóle nie myślimy o słovie na k, ani razu — mówił Otto, majstrując przy ikonografie. Przyjrzał się uważnie obrazkowi namalowanemu przez chochlika, a potem zerknął na Williama. — No tak… vracamy do pracy.
— Mogę zobaczyć?
— Byłbym zakłopotany. — Otto odłożył prostokątny kartonik na swój prowizoryczny warsztat, rysunkiem w dół. — Cały czas robię coś źle.
— Ale naprawdę…
— Panie de Worde, cóś się dzieje!
Wołanie pochodziło od Rocky’ego, którego głowa przesłoniła otwór.
— Co takiego?
— Cóś w pałacu. Kogosik zabili!
William skoczył do drabiny.
Sacharissa siedziała przy swoim biurku, całkiem blada.