Выбрать главу

— Tak, proszę pana. A mogę zapytać, dlaczego kazał mnie pan obserwować?

— Kazałem?

— Gargulce. Wszyscy wiedzą, że sporo ich pracuje ostatnio dla straży.

— Nie obserwujemy ciebie. Obserwujemy, bo chcemy zobaczyć, co się z tobą stanie — wyjaśniła sierżant Angua.

— Z powodu tego. — Vimes uderzył dłonią w egzemplarz „Pulsu”.

— Ale przecież nie robię nic złego — bronił się William.

— Nie. Owszem, być może nie robisz niczego nielegalnego — poprawił go Vimes. — Chociaż bardzo się zbliżasz. Jednakże inni ludzie nie zechcą podchodzić do tej sprawy z taką łagodnością i zrozumieniem jak ja. Proszę tylko, żebyś nie zalał krwią całej ulicy.

— Postaram się.

— I nie notuj tego.

— Dobrze.

— I nie notuj, że powiedziałem, żebyś nie notował.

— Jasne. A mogę zanotować, że powiedział pan, żebym nie notował, że powiedział pan… — William urwał. Wulkan zaczynał grzmieć. — Tylko żartowałem.

— Cha, cha. I żadnego wyciągania informacji od moich funkcjonariuszy.

— I żadnego częstowania kaprala Nobbsa psimi chrupkami — dodała sierżant Angua. Przeszła za plecy Vimesa i zajrzała mu przez ramię. — „Prawda cię powali”? Dziwne motto dla… — Spojrzała jeszcze raz. — Dla azety.

— Błąd drukarski — odparł krótko William. „Azeta”, pomyślał. Dobra nazwa. — Czy jeszcze czegoś mam nie robić, komendancie?

— Po prostu nie wchodź nam w drogę.

— Zano… Będę pamiętał. Ale jeśli wolno spytać, co ja będę z tego miał?

— Jestem komendantem straży i proszę cię grzecznie.

— To wszystko?

— Mógłbym poprosić niegrzecznie, panie de Worde. — Vimes westchnął. — Słuchaj, spójrz na to z mojej strony. Popełniono przestępstwo. Gildie szaleją. Słyszałeś przysłowie o kucharkach sześciu? No więc teraz jest ich sześćset. Kapitan Marchewa i wielu moich strażników, którzy naprawdę są mi potrzebni, teraz pilnują Podłużnego Gabinetu i urzędników, co oznacza, że brakuje mi ludzi we wszystkich pozostałych miejscach. Muszę jakoś sobie z tym radzić, a w dodatku… aktywnie dążyć do osiągnięcia stanu niezagubienia. Mam w celi Vetinariego. I Drumknotta też…

— Ale on przecież był ofiarą, prawda? — Jeden z moich ludzi się nim zajmuje.

— Nie ktoś z praktykujących w mieście lekarzy?

Vimes kamiennym wzrokiem patrzył na notes.

— Lekarze w tym mieście to znakomici fachowcy — powiedział spokojnie. — I nie chciałbym zobaczyć ani słowa wydrukowanego przeciwko nim. Po prostu tak się złożyło, że jeden z moich pracowników ma… szczególny talent.

— Chce pan powiedzieć, że potrafi odróżnić czyjś tyłek od łokcia? Vimes uczył się szybko. Siedział z rękami założonymi na piersi i całkowicie nieruchomą twarzą.

— Mogę zadać jeszcze jedno pytanie? — spytał William.

— Nic cię nie powstrzyma, prawda?

— Czy znaleźliście psa lorda Vetinariego?

I znowu absolutnie martwa twarz. Ale tym razem William miał wrażenie, że poza nią zaczyna się kręcić kilkadziesiąt kółek zębatych.

— Psa? — powtórzył Vimes.

— Wuffles. Tak się chyba nazywa — powiedział William.

Vimes przyglądał mu się obojętnie.

— Terier, o ile pamiętam — dodał William.

Vimesowi nie drgnął nawet mięsień.

— Dlaczego z podłogi sterczał bełt z kuszy? — zastanawiał się William. — To przecież nie ma sensu, chyba że w pokoju był ktoś jeszcze. I ten bełt wbił się bardzo głęboko. To nie rykoszet. Ktoś strzelał do czegoś na podłodze. Może czegoś rozmiaru psa?

Nie poruszył się żaden fragment twarzy komendanta.

— I jeszcze ta mięta — ciągnął William. — To prawdziwa zagadka. No bo właściwie czemu mięta? I nagle pomyślałem: a może ktoś nie chciał, żeby dało się go wytropić po zapachu? Może też słyszał o waszym wilkołaku? Parę słojów olejku miętowego musi wprowadzić trochę zamieszania?

Lekkie drgnienie, kiedy Vimes błyskawicznie rzucił okiem na papiery na biurku. Lotto![9], pomyślał William.

I w końcu, niczym jakaś wyrocznia, która przemawia tylko raz do roku, Vimes się odezwał.

— Nie ufam panu, panie de Worde. I właśnie uświadomiłem sobie dlaczego. Nie o to chodzi, że sprawia pan kłopoty. Radzenie sobie z kłopotami to moja praca, płacą mi za nią, z tego powodu dostaję dodatek pancerzowy. Ale przed kim pan jest odpowiedzialny? Ja odpowiadam za to, co robię, choć w tej chwili niech mnie demony porwą, jeśli wiem przed kim. Ale pan? Mam wrażenie, że pan może robić, co tylko zechce.

— Przypuszczam, że jestem odpowiedzialny przed prawdą, panie komendancie.

— Och, doprawdy? A w jaki sposób?

— Słucham?

— Jeśli nakłamiesz, czy prawda przyjdzie i da ci w twarz? Jestem pod wrażeniem. Zwyczajni, normalni ludzie są odpowiedzialni wobec innych ludzi. Nawet Vetinari zawsze musiał… musi uważać na gildie. Ale ty, młody człowieku… ty odpowiadasz przed prawdą. Zadziwiające. Jaki ma adres? Czytuje twoje druki?

— O ile wiem, sir, istnieje bogini prawdy — wtrąciła sierżant Angua.

— No to chyba nie ma zbyt wielu wyznawców — stwierdził Vimes. — Z wyjątkiem tego oto naszego przyjaciela.

Popatrzył na Williama nad czubkami palców i trybiki w mózgu zawirowały ponownie.

— Przypuśćmy… tylko przypuśćmy… że trafiłby do ciebie niewielki rysunek psa — powiedział. — Mógłbyś go wydrukować?

— Mówimy o Wufflesie, tak? — upewnił się William.

— Mógłbyś?

— Zapewne bym mógł.

— Interesuje nas, dlaczego szczekał tuż przed… zdarzeniem.

— A gdybyście go znaleźli, kapral Nobbs mógłby z nim porozmawiać w psim języku, tak?

Po raz kolejny Vimes wykonał sztuczkę z zamianą w posąg.

— Możemy dostarczyć rysunek psa w ciągu godziny.

— Dziękuję. A kto w tej chwili rządzi miastem, komendancie? — Jestem zwykłym gliną — odparł Vimes. — Nie mówią mi takich rzeczy. Ale przypuszczam, że zostanie wybrany nowy Patrycjusz. Wszystko jest opisane w statucie miasta.

— A kto może mi powiedzieć o tym coś więcej? — zapytał William.

I dodał w myślach: Zwykły glina, akurat!

— Pan Slant jest chyba najlepiej zorientowany — powiedział Vimes i tym razem się uśmiechnął. — Zawsze chętny do pomocy, o ile wiem. Żegnam, panie de Worde. Sierżancie, proszę panu de Worde wskazać drogę do wyjścia.

— Chcę się zobaczyć z Vetinarim — oznajmił William.

— Co takiego?

— To chyba rozsądna prośba, komendancie.

— Nie. Po pierwsze, nadal jest nieprzytomny. Po drugie, jest moim więźniem.

— Nie dopuszcza pan do niego nawet prawnika?

— Sądzę, mój chłopcze, że jego lordowska mość ma wystarczająco dużo kłopotów.

— A co z Drumknottem? On przecież nie jest więźniem, prawda?

Vimes zerknął na sierżant Anguę, która wzruszyła ramionami.

— No dobrze. Prawo tego nie zabrania, a nie chcemy, żeby ludzie mówili, że nie żyje.

Odczepił rurę komunikacyjną z mosiężno — skórzanej konstrukcji na biurku i zawahał się.

— Czy rozwiązano już ten problem, sierżancie? — zapytał.

— Tak, sir. System poczty pneumatycznej i rury komunikacyjne są teraz z całą pewnością rozdzielone.

— Na pewno? Bo wiecie, że funkcjonariusz Keenside stracił wczoraj wszystkie zęby.

— Mówią, że coś takiego nie może się już powtórzyć, sir.

вернуться

9

W owym czasie bingo nie trafiło jeszcze do Ankh-Morpork.