— Dreszcze człowieka przechodzą…
Sacharissa rozejrzała się po piwnicy. Kamienne ściany były stare i brudne, ale z pewnością nie poczerniały od ognia.
— Przed chwilą widziałam… ludzi. Walczących ludzi. Płomienie. I… srebrny deszcz. Jak może padać pod ziemią?
— Nie viem. Dlatego badam ciemne śviatło.
Hałas na górze zasugerował, że wrócili William z Dobrogórem.
— Nie wspominałabym o tym nikomu — poradziła Sacharissa, podchodząc do drabiny. — I tak mamy dosyć na głowie… A to… ot przyprawia o gęsią skórkę.
Przed barem nie wisiał żaden szyld, gdyż ci, którzy wiedzieli, co to za lokal, żadnego nie potrzebowali. Ci, którzy nie wiedzieli, nie powinni wchodzić. Ankhmorporscy nie — umarli byli zasadniczo grupą dość praworządną, choćby dlatego że zdawali sobie sprawę z dość szczególnej uwagi, jaką prawo im poświęca. Ale jeśli ktoś wszedł do lokalu znanego jako Katafalki w ciemną noc i nie miał tam żadnego interesu, to kto mógł się o czymkolwiek dowiedzieć?
Dla wampirów[10] było to miejsce, gdzie mogły się napić w spokoju. Wilkołaki mogły tutaj przestać się jeżyć. Strachy mogły wyjść z szaf. A dla ghouli robili tu niezłe paszteciki i frytki.
Wszystkie oczy — a nie było ich tyle, ile wynosi liczba głów pomnożona przez dwa — zwróciły się w stronę drzwi, które otworzyły się ze skrzypieniem. Nowo przybyłych obserwowano ze wszystkich ciemnych kątów. Ubrali się na czarno, ale to nic nie znaczyło. Każdy może ubrać się na czarno.
Podeszli do baru i pan Szpila zabębnił palcami o poplamione drewno.
Barman skinął głową. Najważniejsze, jak się już przekonał, to dopilnować, żeby zwykli ludzie od razu płacili za drinki. Pozwolić im pić na rachunek to zły interes. A także dowód nieuzasadnionego optymizmu co do ich przyszłości.
— Czym mogę… — zdążył powiedzieć, zanim pan Tulipan chwycił go za kark i mocno walnął jego głową o bar.
— Nie mam dziś najlepszego dnia — oświadczył pan Szpila, zwracając się do świata. — A ten oto pan Tulipan cierpi z powodu nierozwiązanych konfliktów osobowości. Są pytania?
Niewyraźna dłoń uniosła się w mroku.
— Jakiego kucharza? — odezwał się glos.
Pan Szpila otworzył już usta, by odpowiedzieć, ale obejrzał się na kolegę, który przeglądał barowy zestaw bardzo dziwnych drinków. Wszystkie koktajle są lepkie; te w Katafalkach zwykle lepiły się bardziej.
— Tam stoi „Zabić kucharza!!!” — wyjaśnił głos.
Pan Tulipan wbił dwa długie szpikulce do kebabu w ladę, gdzie zaczęły wibrować.
— A jakich kucharzy tu macie? — zapytał.
— To niezły fartuch — oświadczył głos w mroku.
— Jest obiektem …onej zazdrości wszystkich moich przyjaciół — warknął pan Tulipan.
Wśród ciszy pan Szpila naprawdę słyszał, jak niewidoczni goście oceniają prawdopodobną liczbę przyjaciół pana Tulipana. Nie były to rachunki, przy których nawet ktoś niewprawny w myśleniu musiałby zdejmować skarpety.
— Aha. To w porządku — powiedział ktoś.
— No więc nie chcemy tu żadnych kłopotów — zapewnił pan Szpila. — Nie w ścisłym sensie. Chcemy tylko spotkać jakiegoś wilkołaka.
— Po co? — zabrzmiał z ciemności inny głos.
— Mamy dla niego robotę.
W mroku rozległ się przytłumiony śmiech i jakiś osobnik ciężko wyszedł naprzód. Wzrostu mniej więcej pana Szpili, miał spiczaste uszy i dziwną fryzurę — ciągnęła się pod obszarpanym ubraniem aż po kostki nóg. Kępki włosów wystawały przez dziury w koszuli i gęsto porastały grzbiety dłoni.
— Jestem w części wilkołakiem — powiedział.
— W której części?
— Bardzo zabawny żart.
— Umiesz rozmawiać z psami?
Zadeklarowany częściowy wilkołak obejrzał się na niewidoczną publiczność i pan Szpila po raz pierwszy poczuł ukłucie niepokoju. Widok wolno obracającego się oka i pulsującego czoła pana Tulipana nie przynosił zwykłych rezultatów. W mroku słychać było szelesty. Był pewien, że zabrzmiało też parsknięcie.
— Tak — stwierdził krótko wilkołak.
Do demona z tym, pomyślał pan Szpila. Jednym wyćwiczonym ruchem wyrwał spod marynarki pistoletową kuszę i uniósł ją na cal od oka wilkołaka.
— Ma srebrny grot — ostrzegł.
Zaskoczyła go szybkość tamtego. Dłoń chwyciła go nagle za szyję i poczuł na gardle pięć ostrych czubków wbijających się w skórę.
— A te nie są srebrne — oświadczył wilkołak. — Zobaczymy, kto pierwszy naciśnie, co?
— Tak, akurat — wtrącił pan Tulipan, który także coś trzymał.
— To tylko widelec do grilla — stwierdził wilkołak, ledwie rzuciwszy okiem.
— Chcesz zobaczyć, jak szybko mogę rzucić tym …onym widelcem? — zapytał pan Tulipan.
Pan Szpila usiłował przełknąć ślinę, ale musiał zrezygnować. Wiedział, że martwi nie ściskają tak mocno, ale od drzwi dzieliło go co najmniej dziesięć kroków i z każdym uderzeniem serca dystans wydawał się większy.
— Chwila… — powiedział. — Przecież to niepotrzebne, nie? Wszyscy się trochę uspokójmy. I wiesz, na pewno łatwiej by mi się rozmawiało, gdybyś przybrał normalną postać…
— Żaden problem, przyjacielu.
Wilkołak zrobił dziwny grymas i zadrżał, jednak ani na moment nie wypuścił szyi pana Szpili. Jego twarz wykrzywiła się tak bardzo, że nawet pan Szpila, który normalnie lubił takie widoki, musiał odwrócić wzrok.
To pozwoliło mu zobaczyć cień na ścianie. A cień, wbrew oczekiwaniom, rósł. Podobnie jak jego uszy.
— Jakieś fytania? — odezwał się wilkołak.
Zęby poważnie utrudniały mu mowę. A oddech cuchnął bardziej niż marynarka pana Tulipana.
— Ach… — westchnął pan Szpila, stojąc na czubkach palców. — Myślę, że trafiliśmy w niewłaściwe miejsce.
— Też tak fyślę.
Przy barze pan Tulipan znacząco odgryzł szyjkę butelki.
Raz jeszcze w lokalu zapadła drapieżna cisza, ciężka od obliczeń, od osobistej matematyki zysków i strat.
Pan Tulipan rozbił resztę butelki o własne czoło. W tym momencie wydawało się, że nie zwraca szczególnej uwagi na to, co się dzieje w sali. Po prostu miał akurat w ręku butelkę, która nie była mu już potrzebna. Odstawienie jej na ladę wymagałoby zbędnego wydatkowania energii na koordynację ręki i oka. Obecni przeliczyli wszystko jeszcze raz.
— Czy on jest człowiekiem? — zapytał wilkołak.
— Cóż, naturalnie, „człowiek” to tylko słowo — odparł pan Szpila. Poczuł twarde podłoże pod stopami — wilkołak opuścił go na podłogę.
— Chyba już pójdziemy…
— Dofrze — zgodził się wilkołak.
Pan Tulipan rozbił słój korniszonów, a przynajmniej czegoś, co było podłużne, zaokrąglone i zielone. Teraz usiłował wsunąć sobie jednego do nosa.
— Gdybyśmy chcieli zostać, tobyśmy zostali — oświadczył pan Szpila.
— Zgadza się. Ale chcesz wyjść. Tak samo twój… kolega.
Pan Szpila zaczął się wycofywać w stronę drzwi.
— Panie Tulipanie, mamy ważne sprawy gdzie indziej — powiedział. — I na miłość bogów, proszę wyjąć tego korniszona z nosa. Mamy przecież być profesjonalistami!
— To nie jest korniszon — odezwał się głos z ciemności.
10
To znaczy tych, które nie stały wokół fisharmonii w Misji Wstrzemięźliwości i nie śpiewały nerwowo o tym, jak bardzo lubią kakao.