— Ghaark! — wychrypiał Kaszlak Henry.
— To prawda — zgodził się Kaczkoman. — Sztuczna broda w tym wypadku nie poskutkuje.
— No to niech te wasze wielkie mózgi lepiej coś wymyślą, bo póki nie, to ja się nie pokazuję — oznajmił Gaspode. — Widziałem tych ludzi. I nie są mili.
Coś zaburczało od strony Ogólnie Andrewsa. Twarz mu drgała, kiedy przetasowywały się różne osobowości. Po chwili ułożyła się w gładkie wypukłości lady Hermiony.
— Możemy go jakoś przebrać — powiedziała lady Hermiona.
— Za kogo można przebrać psa? — zdziwił się Kaczkoman. — Za kota?
— Pies to przecież nie tylko pies. Mam pomysł…
Kiedy wrócił William, krasnoludy stały zbite w grupkę. Epicentrum tej grupki, jej jądrem koncentracji okazał się pan Dibbler, który wyglądał tak, jak wyglądałby każdy, kto stał się ofiarą oracji. William nie widział jeszcze człowieka, do którego to określenie lepiej by pasowało. Oznaczało kogoś, do kogo Sacharissa mówiła dłużej niż dwadzieścia minut.
— Jakieś problemy? — zapytał. — Witam, panie Dibbler…
— Powiedz, Williamie — odezwała się Sacharissa, okrążając krzesło Dibblera. — Gdyby historie były jedzeniem, to jaką potrawą byłoby „Złota rybka pożera kota”?
— Co? — William wytrzeszczył oczy na Dibblera. Powoli zaczynał rozumieć. — Myślę, że byłoby to coś długiego i cienkiego.
— Napełnionego śmieciem podejrzanego pochodzenia?
— Chwileczkę, naprawdę nie ma potrzeby, żeby mówić takim tonem… — zaczął Dibbler, ale umilkł pod groźnym spojrzeniem Sacharissy.
— Tak, ale śmieciem, które jest w pewnym sensie atrakcyjne. Człowiek jadłby je dalej, chociaż już by żałował, że to robi. Ale co się tu dzieje?
— Słuchajcie, naprawdę nie chciałem — zapewnił Dibbler.
— Czego? — zdziwił się William.
— To pan Dibbler pisał teksty dla „SuperFaktów” — oświadczyła Sacharissa.
— Nikt przecież nie wierzy w to, co wyczyta w codzienniku, prawda? — jęknął Dibbler.
William przysunął sobie krzesło, odwrócił je i usiadł okrakiem, z rękami na oparciu.
— A zatem, panie Dibbler… kiedy zaczął pan siusiać do Fontanny Prawdy?
— Williamie! — rzuciła surowo Sacharissa.
— Wiecie, czasy były dość ciężkie… — tłumaczył Dibbler. — Więc pomyślałem: jest ten cały interes z nowinami… No przecież ludzie lubią słuchać o różnych rzeczach z dalekich stron, wiecie, jak w „Almanachu”…
— „Plaga gigantycznych łasic z Hershebie”?
— Właśnie w takim stylu. I sobie pomyślałem… że to jakby bez znaczenia, czy te historie są, no wiecie, naprawdę prawdziwe… To znaczy… — Szklisty uśmiech Williama zaczynał Dibblera niepokoić. — Znaczy… Są prawie prawdziwe, nie? Wszyscy wiedzą, że takie rzeczy się zdarzają…
— Nie przyszedł pan do mnie — zauważył William.
— No oczywiście, że nie. Wszyscy wiedzą, że jest pan trochę, no… trochę pozbawiony wyobraźni w takich sprawach.
— Chodzi o to, że chcę wiedzieć, czy coś się rzeczywiście zdarzyło?
— Właśnie w tym rzecz. Pan Carney mówi, że ludzie i tak nie zauważą żadnej różnicy. On pana niespecjalnie lubi, panie de Worde.
— Ma lepkie ręce — oświadczyła Sacharissa. — Komuś takiemu nie można ufać.
William wyjął egzemplarz najnowszych „SuperFaktów” i wybrał pierwszy z brzegu tekst.
— „Człowiek porwany przez Demony” — przeczytał. — Odnosi się to do pana Ronniego „Zaufaj Mi” Begholdera, o którym wiadomo, że winien był trollowi Chryzoprazowi ponad dwa tysiące dolarów, a ostatni raz widziano go, jak kupował bardzo szybkiego konia?
— I co?
— Gdzie tu pasują demony?
— Przecież mógł być porwany przez demony — stwierdził Dibbler. — Każdemu to się może zdarzyć.
— Chce pan powiedzieć, że nie ma żadnego dowodu, że nie został porwany przez demony?
— W ten sposób ludzie sami mogą zdecydować. Tak mówi pan Carney. Ludzie powinni mieć wybór, powiedział.
— Wybór, co jest prawdą?
— I nie myje porządnie zębów — dodała Sacharissa. — Oczywiście nie należę do osób, które uważają, że czystość jest bliska boskości, ale są pewne granice[14]…
Dibbler ze smutkiem potrząsnął głową.
— Chyba tracę formę — powiedział. — Wyobrażacie to sobie? Ja pracujący dla kogoś innego! Musiałem rozum postradać. To zimno tak na mnie wpływa, nie ma co. Nawet… pensja — zatrząsł się, wymawiając to słowo — wydawała się atrakcyjna. Czy wiecie — dodał tonem zgrozy — że on mi mówił, co mam robić? Następnym razem polezę sobie, odpocznę i poczekam, aż mi przejdzie.
— Jest pan amoralnym oportunistą, panie Dibbler — orzekł William.
— Do tej pory to się sprawdzało.
— Czy może pan sprzedawać dla nas ogłoszenia? — zaproponowała Sacharissa.
— Nigdy już nie będę pracował dla niko…
— Na prowizji — przerwała mu.
— Co? Chcesz go zatrudnić? — nie dowierzał William.
— Czemu nie? Przecież w ogłoszeniach można opowiadać kłamstw, ile się tylko zechce. To dozwolone. Proszę… Potrzebujemy pieniędzy!
— Prowizja, tak? — Dibbler potarł swój nieogolony policzek. — Jakby… pół na pół, znaczy, pół dla was, pół dla mnie?
— Może my o tym porozmawiamy, dobrze? — wtrącił Dobrogór, klepiąc go po ramieniu.
Dibbler się skrzywił. Kiedy dochodziło do twardych targów, krasnoludy były jak diamenty.
— Mam jakiś wybór? — wymamrotał.
Dobrogór najeżył brodę. Chwilowo nie trzymał żadnej broni, ale Dibbler miał wrażenie, że jest tam wielki i groźny topór, którego nie było.
— Oczywiście — zapewnił krasnolud.
— Och… — westchnął Dibbler. — A co mam sprzedawać?
— Miejsce na papierze — odparła Sacharissa.
Dibbler się rozpromienił.
— Tylko miejsce? Czyli nic? Jasne, tym mogę się zająć. Mogę sprzedawać nic jak nic… — Pokręcił głową. — Dopiero kiedy człowiek próbuje sprzedać coś, wszystko zaczyna się psuć.
— Skąd się pan tutaj wziął, panie Dibbler? — zainteresował się William.
Nie był zachwycony wyjaśnieniem.
— Takie rzeczy mogą działać w obie strony — ostrzegł. — Nie można się tak po prostu przekopywać do cudzej własności. — Spojrzał groźnie na krasnoludy. — Panie Boddony, chcę, żeby ten otwór natychmiast został zablokowany. Zrozumiano?
— My tylko…
— Tak, tak, chcieliście jak najlepiej. A ja teraz chcę, żebyście wszystko zamurowali. Byłbym wdzięczny, gdyby ten otwór wyglądał tak, jakby go tam w ogóle nie było. Wolałbym, żeby z tej piwnicy nie wyszedł nikt, kto tam wcześniej nie schodził. Jak najszybciej, jeśli można prosić.
Urażone krasnoludy ruszyły do pracy.
— Myślę, że trafiłem na prawdziwą sensację — powiedział William. — Myślę, że niedługo zobaczę Wufflesa. Mam…
Kiedy wyjmował notes, coś wypadło mu z kieszeni i brzęknęło o podłogę.
— A tak… I przyniosłem klucz do naszego domu w mieście — dodał. — Chciałaś wybrać suknię…
— Już trochę późno — stwierdziła Sacharissa. — Prawdę mówiąc, zupełnie o tym zapomniałam.
— Może pójdziesz i rozejrzysz się, skoro tutaj każdy jest czymś zajęty? Zabierz Rocky’ego. Wiesz, na wszelki wypadek. Ale dom jest pusty. Mój ojciec, kiedy już musi przyjechać do miasta, zatrzymuje się w swoim klubie. No idź. Życie to nie tylko redagowanie tekstów.
14
Bardzo niewiele osób sądzi, że czystość jest bliska boskości, chyba że w bardzo skróconym słowniku. Cuchnąca przepaska biodrowa i włosy w zaawansowanym stanie skołtunienia zwykle bywały oznaką urzędu proroków, których pogarda dla rzeczy doczesnych zaczynała się od mydła.