— Któż by rozpalił ogień, jeśli nie ONI? Nie możesz iść sam. Mało ci tamtej przygody?
Zoolog klepnął go przyjaźnie po ramieniu.
— Porządny z ciebie chłopak. Warto jednak, abyśmy chwilowo się rozstali.
— Przecież mogę zrezygnować z mojego zwierzaka!
— Naszym celem jest zgromadzenie jak największego plonu odkryć — odparł Renę. — Nadto oddasz mi przysługę zabierając Smoka, który może wypłoszyć nawet najrozumniejszych gospodarzy planety.
WĘDRUJĄCE GŁOWY
Dopiero teraz, podczas wspinaczki po litej czarnej skale, zoolog przyjrzał się uważniej białym kłębom, które porywał wiatr. Ta jasna, chwilami półprzeźroczysta mgiełka wzbijająca się stale z tego samego miejsca, mogła nie być dymem.
Raczej przypomina parę — pomyślał Renę. — Trudno jednak przypuścić, aby z tamtej strony ktoś grzał wielki kocioł.
Zastanowiło go, dlaczego zbocze pozbawione było jakiejkolwiek roślinności, bodaj najprymitywniejszego mchu. Jednocześnie spostrzegł, że skała wykazuje ślady drążenia przez wodę. Szczeliny były wyraźnie mokre.
Gejzer — przebiegło uczonemu przez myśl. Należało jak najprędzej oddalić się, by nie trafić pod wrzący natrysk.
Okrążywszy skałę Renę mógł sprawdzić słuszność swego przewidywania. Po przeciwnej stronie w spore wgłębienie wtuliło się niespokojne jeziorko spowite obłokami pary. Chwilami docierał do jego uszu ledwo dosłyszalny podziemny pomruk, a w ślad za nim głośniejsze bulgotanie.
Gdybym znał cykl wybuchów… — pomyślał uczony. — Bez tego niebezpiecznie było podchodzić do gejzeru. Nawet teraz znajdował się za blisko. Woda musiała tu strzelać okazałymi fontannami, skoro przelatywała nad wierzchołkiem skały wydźwigniętym sześćdziesiąt metrów wyżej.
Nagle podziemny szum spotężniał, a bulgotanie ustało. Przeświadczony, że kapryśny żywioł czai się do gorącego skoku. Renę odbiegł niemal na odległość rzutu kamieniem. Tu znów pilnie wyczekiwał. Znudzony monotonią, nastawił kamerę, by utrwalić ukazanie się fontanny, i przymocował aparat do skalnego występu.
Obszar poniżej miał osobliwy wygląd. U stóp góry rozciągała się olbrzymia szara łysina pozbawiona widocznych oznak życia. Co dziwniejsze, nie była to ani skalna płyta, ani pole piargów, lecz gleba o wszelkich pozorach urodzajności.
Znalazłszy się na dole. Renę doznał dziwnego wrażenia. Każdy krok po podłożu równym jak stół sprawiał trudność niby zdobywanie stromej ściany. Naraz pojął, że brakuje mu tchu. Przy silniejszych podmuchach wiatru uczucie to ustępowało, lecz po chwili było jeszcze gorzej.
Czyżby uszkodzenie oksyhemu? — zatroskał się.
Aparat jednak działał. Za to maleńki analizator wskazywał zaledwie nikły ślad tlenu w atmosferze. Była ona prawie wyłącznie dwutlenkiem węgla.
Konstrukcja oksyhemu nie przewidywała tego wyskoku przyrody, gdyż dostosowano ją do rzeczywistego składu temiańskiej atmosfery. Toteż zoolog musiał wycofać się na skałę.
Nie groziło mu wprawdzie poważne niebezpieczeństwo, gdyż mógł użyć plecowego wirolotu, ale chciał za wszelką cenę uniknąć hałasu.
Szedł naprzód powoli, oddychając z wysiłkiem. Dopiero u stóp zbocza z trudem przebiegł pod górę kilka kroków i przystanął. Przewidywania jego okazały się słuszne: już na tej małej wysokości otaczało go zwykłe temiańskie powietrze. Gdy jednak, osłabiony, zapragnął usiąść, powtórnie uczuł lekką duszność.
Granica warstwy dwutlenku węgla nie była tu tak ostra jak w Psiej Grocie koło Neapolu. Tam ściele się on warstwą półmetrowej grubości i może udusić niewielkiego pieska, pozostając niewyczuwalny dla idącego człowieka.
Renę wspiął się jeszcze wyżej, by odpocząć w postawie półleżącej, z nogami opartymi o występ skalny podobny do ściętego pnia. Nagle wzbudził jego czujność odgłos bulgotania połączonego z ostrym szumem. Spojrzał za siebie, w górę, i gwałtownie zerwał się na nogi.
Z gorącego jeziorka wytrysnął słup wody. U nasady gładki jak wypolerowana kolumna, w górze rozszerzał się wachlarzowato, otoczony białym parującym kłębem, który przesłonił wypogodzone niebo.
Renę stał jak urzeczony. Był to najokazalszy wybuch gejzeru, jaki w życiu oglądał. Oczarowany widokiem, nawet nie pomyślał, aby zasłonić twarz. Tymczasem gigantyczna fontanna pod uderzeniem wiatru wygięła się łukowato i skręciła w ruchliwy wężowaty bicz. Jak grzmot wodospadu smagnęła o grunt martwej szarej polany.
Renego dosięgnął jedynie rzadki obłoczek gorącej mżawki. Po chwili wszystko ucichło. Tylko drogę spadku gotujących się wód znaczyła wstęga pary szybko wznoszącej się nad pułap dwutlenku węgla.
Postąpiłem jak Pliniusz Starszy pod Wezuwiuszem[22] — pomyślał, trochę ochłonąwszy z silnego wrażenia. — Z tą różnicą, że moje gapienie się na gejzer nie rokowało nauce szczególnego pożytku.
Dokonawszy zdjęć pasa kałuż wraz z białymi, wciąż jeszcze wyraźnymi obłoczkami pary. Renę połączył się z Allanem. Botanika zaniepokoiło określenie „Dolina Śmierci”.
— Głupstwo! — prześlizgnął się po tej sprawie. — Wyjaśnię ci, jak tylko się zobaczymy. Co u ciebie?
Botanik donosił, że zmierza ku zwierzęciu, które razem ścigali. Dopiero teraz udało-mu się je odrętwić. Po drodze odkrył ciekawą formację maleńkich, ledwo dostrzegalnych roślin kwiatowych. Wyróżnił już trzy gatunki, szuka dalszych.
— Czy potrzebujesz mojej pomocy? — zapytał. — Bo chciałbym zebrać tu jeszcze inne okazy górskiej flory.
— Nie śpiesz się — odparł Renę. — Porozum się ze mną po ukończeniu badań. Na wszelki wypadek, miejscem spotkania niech będzie samolot.
Zoolog wyłączył radiotelefon i rozejrzał się dokoła.
Tę intrygującą polanę muszę zbadać z lotu ptaka — pomyślał. — Odrętwiony skrzydłak nie ucieknie Alowi, Temidów jakoś nie widać — usprawiedliwiał się przed samym sobą.
Z pułapu trzystu metrów objął wzrokiem monotonną szarą plamę łysiejącą wśród bujnej wegetacji. Niemal cała Dolina Śmierci była płaska jak stół. Tylko w jednym miejscu, u południowo-wschodniego brzegu podnosiła się łagodnym kamienistym zboczem trochę wyżej niż czarna skała przy gejzerze. Przeciwległy stok opadał stromą ścianą. U jego stóp rosły nawet drzewa, choć właściwa puszcza rozpoczynała się dalej. Tę regularną fałdę skalną przecinała przez środek przełęcz bardzo wąska i tak symetryczna, że Renę zaczął wątpić, czy ona jest dziełem natury.
Dopiero za nią, po przeciwległej stronie zbocza zalegał — niby ziemisty ogon — szeroki pustynny pas. Właśnie przez tę skalną bramę wypływał z Doliny Śmierci dwutlenek węgla i rozpraszał się w atmosferze. Gaz ten przenikał ze szczelin i porów gruntu. Kształt jałowej łysiny w Kotlinie Pięciokąta uwarunkowany był niemal stałym kierunkiem wiatrów oraz rzeźbą terenu.
Posuwając się stepem z rzadka urozmaiconym kępami zarośli, a gdzieniegdzie piramidalną sylwetką granatowosinego drzewa, Renę spostrzegł w dali wędrujące stado jakichś zwierząt. Wydawały się rozmiarów zajęcy. Kiedy spojrzał na nie przez lornetkę, uczuł dreszcz niepokoju.
Co u licha? — pomyślał. — Czyżbym uległ zatruciu? Jakieś zwidy, chorobliwe złudzenia… Śni mi się na jawie defilada ściętych głów?!
Ogarnął go lęk: może zaalarmować Allana? Lecz rychło wzięła górę obawa przed ośmieszeniem się. Zbulwersowany, niemal zawstydzony rozejrzał się po stepie.
Pejzaż nie potwierdzał żadnych podejrzeń. Ciemnoniebieskie poszycie gruntu było podobne do spotykanego już poprzednio, krzewy i drzewa też nie zdradzały jakiejkolwiek niesamowitości. Po niebie płynęły wysokie chmury trochę wolniej niż przedtem, a lekki wietrzyk przyjemnie muskał twarz. Było dosyć ciepło i jasno, bo długi dzień nie miał się jeszcze ku końcowi.
22
W 79 r. n.e. gwałtowny, niespodziewany wybuch Wezywiusza zalał potokami spływającego z deszczem błota wulkanicznego kwitnące miasta rzymskie — Pompeje, Herkulanum i Stadia, grzebiąc 200 000 ludzi. Zginął wówczas Pliniusz Starszy, znakomity przyrodnik rzymski, który wbrew przestrogom otoczenia pozostał w Stabii, by przyjrzeć się niezwykłemu zjawisku i móc je opisać. Chęć zgłębienia tajemnicy natury była w nim silniejsza niż strach przed śmiercią.