Выбрать главу

— Kim?

— Nie jesteś człowiekiem, który potrafi pięknie przemawiać.

— Mówcą?

— Mówcą… Tak, nie jesteś mówcą. Ale wszystko jedno. Dziś wygłosiłeś do nas przemowę. Słowa były prawdziwe, dobre. Kiedyś mi w domu opowiadał o zadaniach legionu i o sytuacji kraju, to było bardzo ciekawe. Powiedziane bardzo po twojemu. A dzisiaj siódmy raz z rzędu mówiłeś to samo i znów nie po twojemu. Bardzo prawidłowo. Bardzo jednakowo. Bardzo nudno. Nie obraziłeś się, co?

Gaj się nie obraził. To znaczy jakaś zimna igiełka ukłuła go, gdyż do tej pory wydawało mu się, że mówi tak samo gładko i przekonująco jak kapral Serembesz albo nawet pan rotmistrz Toot. Kiedy się jednak dobrze pomyśli, to okaże się, że kapral Serembesz i pan rotmistrz również powtarzali to samo w ciągu trzech lat. Nie ma w tym zresztą nic dziwnego, a tym bardziej nagannego, ponieważ w ciągu tych trzech lat nie nastąpiły żadne istotne zmiany tak w sytuacji zagranicznej, jak i wewnętrznej.

— A gdzie to w regulaminie napisano — zapytał Gaj z uśmieszkiem — że podwładny może zwracać uwagę swemu dowódcy?

— Tam napisano coś wręcz przeciwnego — przyznał z westchnieniem Maksym. — Moim zdaniem to nie jest dobre. Słuchasz przecież moich rad, kiedy rozwiązujesz zadania z batalistyki, pozwalasz sobie zwracać uwagę, kiedy pomylisz się w obliczeniach.

— Ale to w domu! — powiedział dobitnie Gaj. — W domu wszystko wolno.

— A jeżeli na strzelaniach podasz nam nieprawidłowy celownik? Przyjmiesz złą poprawkę na wiatr? Co wtedy?

— W żadnym wypadku — powiedział stanowczo Gaj.

— Strzelać nieprawidłowo? — zdumiał się Maksym.

— Strzelać zgodnie z rozkazem — powiedział surowym głosem Gaj. — Słuchaj, Mak. W ciągu tych dziesięciu minut nagadałeś sobie pięćdziesiąt dni aresztu. Rozumiesz?

— Nie, nie rozumiem… A jak w boju?

— Co w boju?

— Dasz nam zły celownik? Co?

— Hm… — powiedział Gaj, który jeszcze nie dowodził w czasie walki. Przypomniał sobie nagle, jak kapral Bachtu w czasie zwiadu bojem zaplątał się w mapie, wpędził drużynę pod ogień bezpośredni sąsiedniej kompanii, sam tam został i połowę drużyny zmarnował. Wszyscy wtedy wiedzieli, że się zgubił, ale nikt ani myślał zwracać mu uwagi.

Mój Boże — pojął nagle Gaj. — Przecież żadnemu z nas nawet by do głowy nie przyszło, że można go poprawić. Rozkaz dowódcy jest prawem, a nawet więcej niż prawem, bo o prawach można dyskutować, natomiast dyskusja nad rozkazem jest rzeczą głupią, szkodliwą, wreszcie zwyczajnie niebezpieczną… A on tego nie rozumie, co tam zresztą nie rozumie, tu nie ma nic do rozumienia, po prostu nie uznaje. Ile to już razy tak było: bierze jakąś oczywistą prawdę i odrzuca ją, i nie tylko nie daje się przekonać, lecz w dodatku potrafi obudzić wątpliwości, zawrócić w głowie, całkowicie człowieka ogłupić… Nie, to jednak naprawdę niezwykły człowiek. Wyjątkowy człowiek. Języka nauczył się w ciągu miesiąca, czytał i pisał już po dwóch dniach. W ciągu następnych dwóch dni przeczytał wszystko, co mam. Matematykę i mechanikę zna lepiej od panów wykładowców, a przecież na naszych kursach wykładają prawdziwi fachowcy. Albo weźmy wujka Kaana…

Ostatnio staruszek wszystkie swoje monologi przy stole adresował wyłącznie do Maksyma. Więcej nawet, już kilka razy dawał do zrozumienia, że Maksym jest chyba jedynym człowiekiem, który w obecnych ciężkich czasach przejawia takie zdolności i takie zainteresowanie zwierzętami kopalnymi. Rysował Maksymowi na papierku jakieś straszliwe zwierzęta, Maksym rysował mu na papierku jakieś jeszcze straszliwsze potwory i dyskutował, który z tych zwierzaków jest starszy i który od którego pochodzi, i dlaczego tak się stało. W ruch szły księgi naukowe z wujkowej biblioteki, a mimo tego zdarzało się, że Maksym nie dawał staruszkowi ust otworzyć. Gaj i Rada nie rozumieli z tego wszystkiego ani słowa, wujaszek zaś albo krzyczał do zachrypnięcia, rwał na strzępy Maksymowe rysunki, wyzywał Maksyma od nieuków gorszych od idioty Szapszy, albo też nagle zaczynał wściekle szarpać obiema rękami resztki siwych włosków na ciemieniu i mruczeć z osłupiałym uśmiechem: „Odważnie, massaraksz, odważnie… Masz fantazję, młody człowieku!” Szczególnie wyraźnie zapamiętał Gaj pewien wieczór, kiedy staruszka dosłownie zwaliło z nóg oświadczenie Maksyma, że jakoby niektóre z tych przedpotopowych straszydeł poruszały się na tylnych łapach. Ten domysł widocznie bardzo prosto i naturalnie przecinał jakiś długi, jeszcze przedwojenny spór…

Matematykę zna, mechanikę zna, chemię wojenną zna doskonale, paleontologię — mój ty Boże, kto w naszych czasach słyszał o paleontologii! — paleontologię też zna… Rysuje jak malarz, śpiewa jak artysta… i jest dobry, nienaturalnie dobry. Rozpędził i pozabijał bandytów. Ośmiu w pojedynkę, gołymi rękami. Inny na jego miejscu chodziłby dumny jak paw, patrzył na wszystkich z góry, a ten dręczył się, nie spał po nocach, trapił się, kiedy go chwalono i dziękowano, a później nagle wybuchnął: zrobił się biały jak kreda i wykrzyknął, że to nieuczciwie chwalić za morderstwo… A jak trudno było go namówić, aby wstąpił do legionu!

Wszystko rozumie, ze wszystkim się zgadza, ale przecież tam — mówi — trzeba będzie strzelać. Do ludzi. A ja mu na to: do wyrodków, a nie do ludzi, do wyrzutków gorszych niż bandyci. Umówiliśmy się, że z początku, dopóki się nie przyzwyczai, będzie po prostu rozbrajał. Nie, nie na darmo ciągle powtarza, że niby przyszedł z innego świata. Znam ja ten świat. Wujaszek ma nawet o nim książkę. „Mglisty Kraj Zartak”. Jest podobno w górach na wschodzie dolina Zartak, w której mieszkają szczęśliwi ludzie. Z opisu wynika, że wszyscy są tacy sami jak Maksym. A najdziwniejsze jest to, że jeśli któryś z nich opuści swoją dolinę, to od razu zapomina, skąd pochodzi i co się z nim przedtem działo, pamięta tylko, że jest z innego świata… Wujek, co prawda, twierdzi, że takiej doliny wcale nie ma, że to wszystko wymysł, że jest tylko grzbiet Zartak, a zresztą — mówi — w czasie ostatniej wojny rąbnęli w ten grzbiet kilkoma bombami wodorowymi, tak że wszystkim tym góralom na zawsze pamięć odjęło…

— Dlaczego milczysz? — spytał Maksym. — Myślisz o mnie?

Gaj zmieszał się.

— No więc — powiedział. — Proszę cię tylko o jedno: dla dobra dyscypliny nigdy nie okazuj, że znasz mnie bliżej. Patrz, jak zachowują się inni i rób dokładnie to samo.

— Staram się — powiedział smutno Maksym. Po chwili dodał: — Trudno się przyzwyczaić. U was to wszystko jest jakieś dziwne.

— A jak twoja rana? — zapytał Gaj chcąc zmienić temat.

— Moje rany szybko się goją — powiedział Maksym roztargnionym tonem. — Słuchaj, Gaj, po akcji chodźmy prosto do domu. No, co tak na mnie patrzysz? Stęskniłem się za Radą. A ty nie? Chłopaków zawieziemy do koszar, a potem pojedziemy ciężarówką do domu. Kierowcę zwolnimy…

Gaj nabrał pełne płuca powietrza, ale wtedy srebrzysta skrzynka głośnika, wisząca prawie nad ich głowami, warknęła i głos oficera dyżurnego brygady zakomenderował:

— Szósta kompania na plac! Uwaga, szósta kompania…

Gaj huknął więc tylko:

— Kandydat Sym, kończyć rozmowy, marsz na zbiórkę! — Maksym poderwał się, ale Gaj chwycił go za lufę automatu. — Bardzo cię proszę — powiedział. — Jak wszyscy! Zachowuj się jak wszyscy! Dziś sam pan rotmistrz będzie cię obserwował…

Trzy minuty później kompania już stała w szyku. Zrobiło się ciemno i nad placem zabłysły reflektory. Z tyłu za szeregiem miękko pomrukiwały silniki samochodów. Pan brygadier, jak zawsze przed akcją, w asyście pana rotmistrza Czaczu obszedł bez słowa całą kompanię sprawdzając każdego legionistę. Był spokojny, oczy miał przymrużone, a kąciki ust uniesione ku górze. Potem milcząco skinął głową panu rotmistrzowi i odszedł. Rotmistrz kołysząc się z nogi na nogę i wymachując okaleczoną ręką wyszedł przed front kompanii i zwrócił ku legionistom swoją ciemną, prawie czarną twarz.