Выбрать главу

— Puścić! — rozkazał pan rotmistrz i Gaj usłuchał z radością: utrzymać tego brązowego niedźwiedzia było równie trudno, jak zatrzymać czołg chwyciwszy go za gąsienicę. Pan rotmistrz i Zef stanęli po obu stronach zatrzymanego i patrzyli, co on tam smaruje.

— Moim zdaniem to jest schemat świata — powiedział niepewnie Zef.

— Hm… — mruknął pan rotmistrz.

— No oczywiście! Tu w środku zaznaczył Wszechświatłość, a to jest Świat… A tu znów, jego zdaniem, my się znajdujemy.

— Ale dlaczego wszystko jest płaskie? — z niedowierzaniem zapytał pan rotmistrz.

Zef wzruszył ramionami.

— Niewykluczone, że to dziecięce widzenie świata… Infantylizm… Proszę spojrzeć! Pokazuje, jak się tutaj dostał.

— Tak, możliwe… Słyszałem o takim szaleństwie…

Gajowi udało się wreszcie wcisnąć pomiędzy gładkie, twarde ramię zatrzymanego i rude, kolczaste kudły Zefa. Rysunek, który zobaczył, wydał mu się śmieszny. Tak dzieciaki z pierwszej klasy rysują Świat: w środku maleńkie kółeczko oznaczające Wszechświatłość, wokół niego duży okrąg wyobrażający Sferę Świata, a na okręgu tłusta kropka, do której wystarczy tylko dorysować rączki i nóżki, i będzie „to Świat, a to ja”. Nieszczęśliwy wariat nawet Sfery Świata nie potrafił dobrze narysować, bo wyszedł mu jakiś owal. No jasne, nienormalny… W dodatku narysował przerywaną linię biegnącą gdzieś spod Ziemi: że niby tamtędy przywędrował.

Tymczasem zatrzymany wziął drugi blankiet i w przeciwległych narożnikach szybko nakreślił dwie małe Sfery Świata, połączył je przerywaną linią i narysował jeszcze jakieś znaczki. Zef gwizdnął z rezygnacją i powiedział do pana rotmistrza: — Czy mogę się odmeldować? — Ale pan rotmistrz nie zgodził się.

— Hm… Zef — powiedział pan rotmistrz. — Zdaje się, żeście pracowali w… ee… psychiatrii.

— Tak jest — odpowiedział po chwili Zef.

Rotmistrz przespacerował się po kancelarii.

— Czy nie moglibyście… ee… jak by to powiedzieć… sformułować swego poglądu na temat tego osobnika? Zawodowy pogląd, jeśli się można tak wyrazić…

— Nie wiem, panie rotmistrzu — powiedział Zef. — Zgodnie z wyrokiem nie mam prawa wykonywać zawodu.

— Rozumiem — powiedział rotmistrz. — Tak jest w istocie. Pochwalam. Ale…

Zef wytrzeszczywszy niebieskie oczka stał wyprężony na baczność. Natomiast pan rotmistrz był najwyraźniej zmieszany. Gaj go doskonale rozumiał. Wypadek był poważny, państwowej wagi. (A nuż ten dzikus jest mimo wszystko szpiegiem.) A pan lekarz sztabowy Zogu jest oczywiście wspaniałym legionistą, świetnym oficerem, ale jednak zaledwie lekarzem sztabowym. Tymczasem rudy pyskacz Zef, zanim został przestępcą, nieźle znał swoją robotę i nawet był wielką znakomitością. Ale jego też można zrozumieć. Każdy chce żyć, nawet przestępca pokutujący za swoje zbrodnie. Prawo jest dla skazańców nieubłagane: najdrobniejsze przewinienie i egzekucja. Na miejscu. Inaczej nie może być, takie już są czasy, że miłosierdzie zamienia się w okrucieństwo i jedynie w okrucieństwie zawiera się prawdziwe miłosierdzie. Prawo jest nieubłagane, lecz mądre.

— No cóż — powiedział pan rotmistrz. — Jak nie można, to nie można… Ale czy jako człowiek doświadczony… — Zatrzymał się przed Zefem. — Rozumiecie? Nie jako psychiatra, lecz zwyczajnie, po ludzku, sądzicie, że to istotnie szaleniec?

Zef znów się zawahał.

— Jako człowiek? — powtórzył. — No, oczywiście, że jako człowiek: człowiek może się przecież mylić… Tak więc jako zwyczajny człowiek jestem skłonny uważać, że jest to typowy wypadek rozdwojenia jaźni z wyrugowaniem i zastąpieniem rzeczywistego „ja” przez „ja” wymyślone. Tak samo po ludzku, kierując się doświadczeniem życiowym, radziłbym preparaty fleorowe i elektrowstrząsy.

Kapral Waribobu wszystko to ukradkiem zapisał, ale pana rotmistrza nie tak łatwo oszukać. Zabrał więc kapralowi kartkę z notatkami i wsunął do kieszeni munduru. Mach-sym znów zaczął mówić zwracając się to do pana rotmistrza, to do Zefa — czegoś biedak chciał, coś mu się nie zgadzało — ale wtedy otworzyły się drzwi i wszedł pan lekarz sztabowy. Wszystko wskazywało na to, że mu przerwano obiad.

— Cześć, Toot — powiedział gderliwie. — O co chodzi? Pan, jak widzę, jest zdrów i cały. Bardzo mnie to cieszy. A co to za typ?

— Katorżnicy schwytali go w lesie — wyjaśnił pan rotmistrz. — Podejrzewam, że to szaleniec.

— To symulant, a nie żaden wariat — warknął pan lekarz sztabowy i nalał sobie wody z karafki. — Wyślijcie go z powrotem do lasu, niech tyra.

— On nie jest nasz — sprzeciwił się pan rotmistrz — i nie wiemy w dodatku, skąd się wziął. Myślę, że w swoim czasie dostał się w łapy wyrodków, tam u nich zwariował i uciekł do nas.

— Racja — mruknął pan lekarz sztabowy. — Trzeba zwariować, aby uciekać do nas. — Podszedł do zatrzymanego i od razu zaczął go chwytać za powieki. Ten niesamowicie wyszczerzył zęby i lekko go odepchnął. — No, no! — powiedział pan lekarz sztabowy chwytając go zręcznie za ucho. — Stój spokojnie, ty ogierze!…

Obcy usłuchał. Pan lekarz sztabowy wywrócił mu powieki, obmacał, pogwizdując, szyję i gardło zgiął i rozgiął rękę, potem posapując schylił się i uderzył go pod kolana, następnie sięgnął po karafkę i wypił jeszcze jedną szklankę wody.

— Zgaga — oświadczył.

Gaj popatrzył na Zefa. Rudobrody stał z boku ze swą armatą przy nodze i z demonstracyjną obojętnością patrzył przed siebie. Pan lekarz sztabowy znów zabrał się do wariata. Obmacywał go, ostukiwał, zaglądał w zęby, ze dwa razy uderzył pięścią w brzuch, później wyjął z kieszeni płaskie pudełeczko, rozwinął kabel, włączył do gniazdka i zaczął przykładać pudełko do różnych części dzikusowego ciała.

— Tak — powiedział zwijając kabel. — I przy tym niemy?

— Nie — powiedział pan rotmistrz. — On mówi, ale jakimś niedźwiedzim językiem i tylko czasami używa naszych słów, w dodatku mocno zniekształconych. Nas nie rozumie. A to są jego rysunki.

Pan lekarz sztabowy przejrzał rysunki.

— Tak, tak, tak — powiedział. — Zabawne… — wyrwał kapralowi z ręki obsadkę i szybko narysował na blankiecie kota, tak jak go rysują dzieci, z samych kresek i kółek. — Co ty na to powiesz, przyjacielu? — powiedział podając rysunek wariatowi.

Wariat nie namyślając się ani chwili zaczął drapać piórem i obok kota pojawiło się dziwne, porośnięte gęstym włosem zwierzę z ciężkim, nieprzyjemnym spojrzeniem. Takiego zwierzęcia Gaj nie znał, ale zrozumiał, że to już nie był dziecięcy rysunek. To było bycze, narysowane jak żywe, że aż strach było patrzeć. Pan lekarz sztabowy wyciągnął rękę po pióro, ale wariat odsunął się i narysował jeszcze jedno zwierzę, zupełnie już cudaczne: z ogromnymi uszami, pomarszczoną skórą i grubym ogonem zamiast nosa.

— Pięknie! — wykrzyknął pan lekarz sztabowy klepiąc się po bokach.

A wariat nie mógł się uspokoić. Teraz rysował już nie zwierzę, ale najwyraźniej jakiś aparat, podobny do wielkiej przezroczystej miny. W środku miny bardzo sprytnie wyrysował siedzącego ludzika, postukał po nim palcem, a później tym samym palcem po swojej piersi i powiedział: „Mach-sym”.