Выбрать главу

Jechała pionem głównym — czterokilometrowym szybem, biegnącym wzdłuż całego statku. Wsiadła w pobliżu nominalnego szczytu szybu (miał co najmniej 1050 poziomów — o tylu wiedziała) i teraz opadała z prędkością dziesięciu pokładów na sekundę. Kabina windy była pudełkiem o szklanych ścianach, zawieszonym w polu; od czasu do czasu wykładzina bezszynowego szybu stawała się przezroczysta i Volyova bez sprawdzania wewnętrznej mapy windy mogła ocenić, gdzie się znajduje. Teraz zjeżdżała przez lasy: tarasowe ogrody roślinności planetarnej rosły dziko, zaniedbane marniały, gdyż lampy ultrafioletowe, dostarczające kiedyś światła słonecznego, były teraz w większości popsute i nikt nie zadawał sobie trudu, by je reperować. Poniżej lasów przemknęła jak duch przez osiemset pokładów — rozległe partie statku oddane do dyspozycji załodze, gdy ta liczyła sobie wiele tysięcy osób. Poniżej poziomu 800 winda przejechała przez wielką, a teraz nieruchomą armaturę rozdzielającą obracalny habitat statku i nieobracalne sekcje techniczne, a potem opadła przez dwieście poziomów nisz przechowalni kriogenicznych; wystarczyłoby miejsca dla stu tysięcy śpiących — teraz nie było tu nikogo.

Volyova przejechała już ponad kilometr, ale środowiskowe ciśnienie statku pozostawało stałe; systemy podtrzymywania życia należały do nielicznych nadal poprawnie działających układów. Mimo to resztki instynktu podpowiadały jej, że wraz z przyśpieszonym spadaniem powinna czuć ucisk w uszach.

— Poziomy atrium — oznajmiła winda, czytając od dawna zbyteczny zapis zamierzchłego rozkładu statku. — Służą rozrywce i rekreacji.

— Strasznie zabawne.

— Przepraszam?

— Musisz mieć dość dziwną definicję rekreacji. Chyba że według ciebie wypoczynek polega na tym, by włożyć opancerzony kombinezon próżniowy i zażywać środki przeczyszczające podczas terapii antyradiacyjnej.

— Przepraszam?

— Dajmy spokój. — Volyova westchnęła.

Następny kilometr jechała przez rejony — tylko część z nich była napełniona powietrzem. Czuła, jak jej ciężar się zmniejsza, i wiedziała, że mija silniki umieszczone poza kadłubem statku na eleganckich dźwigarach. Z rozdziawionymi gębami wsysały maleńkie ilości międzygwiazdowego wodoru i poddawały swój plon jakimś procesom zgodnym z niewyobrażalnymi prawa fizyki. Nikt — nawet Volyova — nie udawał, że rozumie, jak działają silniki Hybrydowców. Ważne, że działały. I co równie ważne, wytwarzały stały ciepły żar promieniowania cząstek egz tycznych. Większość z nich zmywała powłoka statku, częś jednak przedostawała się do środka. Dlatego winda gwałtownie przyspieszała przy silnikach, a potem zwalniała do swej zwykłej prędkości, gdy znalazła się już poza niebezpieczeństwem.

Volyova przebyła dwie trzecie drogi w dół. Ten rejon statku znała najlepiej spośród wszystkich członków załogi; Sajaki, Hegazi i inni rzadko zjeżdżali tak nisko, chyba że mieli jakiś szczególny powód. Któż mógłby mieć do nich pretensje? Im niżej dołu, tym bliżej kapitana. Ona była jedyną osobą, której nie przerażała myśl o jego bliskości.

Nie, zupełnie nie bała się tego królestwa i uczyniła zeń swe imperium. Na poziomie 612 mogła wysiąść, nawigować dc komory pajęczej i wyprowadzić ją na zewnątrz kadłuba, gdzie nasłuchiwała duchów, nawiedzających międzygwiezdną przestrzeń. Kuszące — zawsze. Ale miała przed sobą zadanie, jechała w określonym celu, a duchy i tak tu znajdzie innym razem. Na poziomie 500 minęła centralę uzbrojenia, pomyślała o wszystkich związanych z nią problemach. Musiała oprzeć się pokusie, bo chciała tu przystanąć i przeprowadzić kilka nowych badań. Po chwili centrala została w górze i Volyova spadała przez komorę kazamaty jedną z kilku olbrzymich, nie wypełnionych powietrzem wnęk na statku.

Komora była olbrzymia, od krańca do krańca liczyła sobie prawie pół kilometra. Teraz jednak panowała w niej ciemność i Volyova musiała sobie wyobrazić czterdzieści spoczywających tam obiektów. Nigdy nie sprawiało jej to trudności. Nie wszystko wiedziała o działaniu i pochodzeniu tych obiektów, doskonale jednak znała ich kształty i wzajemne położenie, jakby znalazła się w metodycznie umeblowanej sypialni osoby niewidomej. Miała wrażenie, że nawet z windy mogłaby wyciągnąć rękę i pogłaskać stopową łuskę najbliższego przedmiotu, by się przekonać, czy ciągle jest na miejscu. Od kiedy weszła do Triumwiratu, poznawała te obiekty, poświęcając im większość czasu, ale nadal czuła się przy nich nieswojo. Zbliżała się do nich nerwowo jak nowa kochanka, świadoma, że informacje, które z mozołem dotychczas zdobyła, są powierzchowne i to, co leży głębiej, może zniszczyć wrażenie, jakie odniosła.

Kazamatę opuszczała zawsze bez większego żalu.

Na poziomie 450 pędziła przez inną armaturę, oddzielającą sekcję techniczną i zwężający się stożkowato ogon statku, który ciągnął się jeszcze przez kilometr. Znów przyśpieszenie, gdyż winda jechała przez strefę promieniowania, a potem długie hamowanie. Winda sunęła przez drugą warstwę poziomów pokładów kriogenicznych — dwieście pięćdziesiąt poziomów zdolnych przechować sto dwadzieścia tysięcy ludzi, ale teraz oczywiście przebywał tam tylko jeden śpiący — o ile stan kapitana można było miłosiernie nazwać snem. Teraz winda zwalniała. Pośrodku poziomów krio przystanęła i przyjaźnie oznajmiła, że dotarła do celu.

— Recepcja poziomu kriogenicznego dla pasażerów — informowała winda. — Spełnia twoje wymagania, dotyczące chłodnego snu podczas lotu. Dziękujemy za skorzystanie z tej usługi.

Drzwi się otworzyły, a Volyova przekroczyła próg i przez lukę spojrzała w dól zbiegających się oświetlonych ścian szybu. Przejechała niemal całą długość statku (lub jego wysokość — statek kojarzył się z niezwykle wysokim budynkiem), a mimo to wydawało się, że szyb opada jeszcze niżej w nieskończone głębie. Statek był tak wielki — idiotycznie wielki — że umysł nie ogarniał tych rozmiarów.

— Dobrze, dobrze. Teraz się odchrzań z łaski swojej.

— Przepraszam?

— Zjeżdżaj.

Oczywiście winda i tak by tego nie zrobiła, przynajmniej nie z jakiegoś rzeczywistego powodu, chyba tylko żeby Volyovą wprawić w lepszy humor. Musiała poczekać — nie miała nic innego do roboty. W ogóle tylko Volyova — jedyny rozbudzony człowiek na statku — miała powody, by korzystać z windy.

Od szybu do miejsca, gdzie znajdował się kapitan, musiała dość długo maszerować. Nie mogła iść najkrótszą drogą, gdyż całe sekcje statku były niedostępne, roiły się od wirusów powodujących rozległe zakłócenia w funkcjonowaniu statku. Niektóre rejony były zalane środkiem chłodzącym, inne poddane inwazji znarowionych szczurów-woźnych, jeszcze inne patrolowane przez boje obronne, które oszalały i lepiej było ich unikać, chyba że miało się ochotę na trochę sportu. Niektóre wypełniał gaz trujący lub próżnia, albo charakteryzowały się zbyt wysokim poziomem promieniowania. O innych mówiono, że nawiedzają je duchy.

Volyova nie wierzyła w duchy (choć oczywiście posiadała własne, do których miała dostęp przez komorę pajęczą), ale pozostałe czynniki traktowała naprawdę bardzo poważnie. Do niektórych części statku w ogóle nie wchodziła nieuzbrojona. Jednak otoczenie kapitana znała dość dobrze i nie były jej potrzebne dodatkowe środki ostrożności. Było zimno, Volyova postawiła kołnierz kurtki, mocniej naciągnęła kaptur, siateczkowa tkanina szorowała po szczecinie na jej czaszce. Volyova zapaliła następnego papierosa, zaciągnęła się, likwidując próżnię w głowie, zastępując ją dziarską żołnierską gotowością. Odpowiadała jej samotność. Cieszyła się na towarzystwo ludzi, ale bez wielkiego entuzjazmu. A już z pewnością nie wtedy, gdy chodziło o zajęcie się problemem Nagornego. Gdy dotrą do układu Yellowstone, zastanowi się nad obsadzeniem stanowiska zbrojmistrza kimś nowym.