Выбрать главу

Gdy wrócił do pokoju obok, Sol podlewał właśnie rosnące w skrzynce na oknie rzędy ziółek i wątłej cebulki. — Nie daj się zrobić, uważaj na drewniane pięciocentówki — powiedział nie podnosząc oczu. Sol miał miliony takich i podobnych dziwacznych powiedzonek. Co to niby miało być, ta drewniana pięciocentówka?

Słońce było już wyżej i gorączka narastała, opanowując bez reszty smolisto — betonowy wąwóz ulicy. Cień na chodnikach był węższy i stopnie domu były tak zapchane ludźmi, że ledwo przeszedł przez drzwi. Ostrożnie odepchnął brudną, małą dziewczynkę ubraną jedynie w strzępiaste, poszarzałe majtki. Stopień niżej ustąpiła. mu drogi wychudzona kobieta, a siedzący obok niej mężczyzna spojrzał na niego z nienawiścią. Zimne rysy twarzy nadawały mu dziwny wygląd, sugerujący, że wszyscy, jak tu siedzą, są członkami jednej, rozzłoszczonej rodziny. Andy utorował sobie drogę między pozostałymi. Dochodząc do chodnika musiał przekroczyć nogę leżącego bezwładnie starszego mężczyzny, który wyglądał nie tyle na śpiącego, ile raczej na martwego. Mógł rzeczywiście nie żyć, kogo tutaj to obchodziło… Wokół jednej z jego kostek obwiązany był drut, a jego drugi koniec obejmował pętlą klatkę piersiową małego dziecka, siedzącego obojętnie obok brudnych i bosych stóp starego. Dzieciak bezmyślnie żuł skrawek poskręcanego, plastikowego talerza; był równie mocno obrosły brudem, z patykowatymi ramionami i ciężkim, obrzmiałym brzuchem. Czy stary naprawdę był trupem? Jedynym jego zadaniem, jakie miał na tym świecie do wypełnienia, była rola kotwicy utrzymującej to dziecko w jednym miejscu, a do tego nadawał się w każdym stanie.

Boże, ale ja paskudnie się czuję, pomyślał Andy. To przez tę gorączkę. Nie spałem dobrze, męczyły mnie jakieś znory. To lato bez końca, i wszystkie te kłopoty, które zawsze łażą stadami. Najpierw upał, potem susza, złodzieje sklepowi, a teraz geronci. Musieli mieć nierówno pod dachem, żeby wychodzić w taką pogodę. A może to ona przywiodła ich do szaleństwa… Było zbyt gorąco, by myśleć, a gdy skręcił za róg, Siódma Aleja zapłonęła przed nim rozedrganym blaskiem, z miejsca, atakując nagie ramiona i twarz. Dochodziła dopiero za kwadrans dziewiąta, a koszula już kleiła mu się do pleców.

Na Dwudziestej Trzeciej Ulicy było odrobinę lepiej. Ocieniała ją biegnąca przez całe miasto estakada… Szedł niespiesznie, jednym okiem zerkając na tłoczące się riksze i platformy. Wokół każdego z filarów wiaduktu kłębił się tłum szukających ochłody ludzi. Szczęśliwcy oblepiali podstawę konstrukcji jak skorupiaki, podczas gdy ci z zewnątrz siedzieli z nogami tuż pod kołami pojazdów. Górą z łomotem przewalały się ciężarówki, takie same jak ta, którą dostrzegł zaparkowaną naprzeciwko frontonu pobliskiego budynku. Od tyłu właził powoli policjant w mundurze, zaś obok szoferki stał z notatnikiem w ręce porucznik Grassioli. Przerwał rozmowę z sierżantem i skinął na Andy’ego. Nerwowy tik wstrząsnął jego lewą powieką w parodii mrugnięcia.

— W ostatniej chwili, Rusch — stwierdził, odhaczając go na liście.

— To miał być mój wolny dzień, sir. Przyszedłem, gdy tylko posłaniec przyniósł mi rozkaz. — Wiedział, że jeśli będzie potulny wobec porucznika, to Grassy gotów był to wykorzystać. Był diabetykiem, wrzodowcem i często miewał bóle żołądka.

— Dobry glina jest na służbie dwadzieścia cztery godziny na dobę, więc pakuj się do ciężarówki. Razem z Kulozikiem zajmiecie się kieszonkowcami. Wieczne płacze tych z Central Street wychodzą mi już uszami.

— Yes, sir — powiedział Andy do pleców porucznika. Po trzystopniowej drabince wspiął się do wnętrza pojazdu i usiadł na składanej ławce obok dosypiającego Steve’a Kulozika. Był to mężczyzna solidnej budowy, o trudnej do ustalenia proporcji między mięśniami i tłuszczem. Tak jak Andy nosił wymięte bawełniane spodnie i koszulę z krótkim rękawem i tak samo wypuścił koszulę ze spodni, by ukryć broń. Ujrzawszy Andy’ego otworzył na wpół jedno oko, mruknął coś i powrócił do drzemki.

Starter jęczał nieznośnie, aż w końcu pojony byle jakim paliwem diesel zapalił, wstrząsając się jednak i krztusząc. Skierowali się na wschód. Siedzący na bocznych ławach mundurowi usiłowali wystawiać twarze na pęd powietrza, obserwując przy okazji ulice. Tego lata policja nie była zbyt popularna, woleliby w: rc widzieć, gdyby ktoś usiłował czymś w nich rzucić. Z nagłą wibracją pojazd przeszedł na niższy bieg; naciskając nieustannie na sygnał kierowca torował sobie drogę pomiędzy kłębiącymi się ludźmi i z wolna pełzającymi wehikułami poruszanymi siłą mięśni. Gdy dotarli do Broadwayu, musieli zwolnić jeszcze bardziej. Z ulicy obok Madison Square, na którym od dawna był pchli targ i miasteczko namiotowe, wysypywali się ludzie. Było coraz tłoczniej, skręcili zatem do centrum. Geronci zebrali się już i maszerowali na południe, niechętnie ustępując drogi ciężarówce. Policjanci spoglądali na nich obojętnie — falująca masa siwych głów, głów łysych, sporo ludzi z laskami, jakiś mężczyzna z długą, siwą brodą szedł o kulach, wiele było wózków inwalidzkich. Gdy dotarli do Union Square, nie przysłaniane tu przez budynki słońce zaatakowało ich z całą siłą.

— To morderstwo — powiedział Steve Kulozik ziewając i zeskakując z ciężarówki. — Wyprowadzanie dziadków na taki upal pewnie zabije połowę z nich. W słońcu musi być ze sto stopni, o ósmej były już dziewięćdziesiąt trzy.

— Właśnie dlatego są tu lekarze — Andy skinął ku grupce ubranych na biało ludzi, którzy rozkładali nosze tuż obok przyczepy Departamentu Szpitali. Detektywi ruszyli ku tyłom tłumu wypełniającego już niemal całkowicie park. W centrum zgromadzenia wznosiła się platforma dla mówcy. Dał się słyszeć chrobot wzmacniaczy i szybko ucięte wycie testowanego systemu nagłaśniającego.

— Rekordowe lato — mruknął Steve, spokojnie przeczesując tłum wzrokiem. — Słyszałem, że poziom wody w zbiornikach retencyjnych obniżył się tak bardzo, że część rur znalazła się nad powierzchnią. Nie mają jak czerpać. Na dodatek chłopi znów wysadzili akwedukt w głębi stanu…

Megafony zagrzmiały wzmocnionym głosem:

— Towarzysze, koledzy i drogie panie, członkowie Związku Gerontów Ameryki, proszę was wszystkich o uwagę. Zamówiłem trochę chmur na dziś rano, ale wygląda, że prośba, jak zwykle, nie dotarła gdzie trzeba…

Pomruk aprobaty przetoczył się przez park, rozległy się nieliczne oklaski.

— Kto przemawia? — spytał Steve.

— Reeves. Czasem nazywają go Dzieciak, bo ma tylko sześćdziesiąt pięć lat. Obecnie jest sekretarzem gerontów i jeśli wszystko pójdzie tak jak teraz, to w przyszłym roku zostanie pewnie ich prezydentem… — jego słowa zginęły w rozgrzanym powietrzu, gdy Reeves znów przemówił.

— Ale dość jest chmur w naszym życiu, tak więc zapewne obejdziemy się bez chmur na niebie. — Tym razem tłum był bliski gniewnej reakcji. — Władze przypilnowały, by niezależnie od tego na ile zdolni jesteśmy jeszcze do pracy, pracy tej dla nas nie było. Przyznały nam zasiłek tak drobny, że wręcz znieważający, za który mamy się utrzymywać, a jednocześnie władze dbają o to, byśmy za te pieniądze mogli kupować coraz mniej. Co rok, co miesiąc, prawie każdego dnia…

— Jest pierwszy — Andy wskazał na mężczyznę, który opadł w tłumie na kolana i przycisnął ręce do piersi. Już chciał tam się skierować, ale Steve powstrzymał go.