Выбрать главу

Automaty z lodem i napojami stały we wnęce osłoniętego przejścia, przy którym znajdował się jej pokój, nie dalej niż pięćdziesiąt stóp od jej drzwi. Od strony pustyni wiał lekki wietrzyk, nie przynosząc ani odrobiny chłodu w ten gorący wieczór – tak suchy, że Jilly miała wrażenie, jakby za moment jej spieczone wargi miały pęknąć z głośnym trzaskiem; podmuch zdawał się

wirować w korytarzyku, sycząc cicho, jak gdyby też szukał czegoś, czym mógłby zwilżyć spragnione usta.

Po drodze Jilly natknęła się na odrobinę wymiętego mężczyznę o sympatycznym wyglądzie, który najprawdopodobniej wracał z oazy automatów, zaopatrzywszy się tam w puszkę coli i trzy torebki fistaszków. Oczy miał bladoniebieskie jak niebo nad Sonorą albo pustynią Mojave w sierpniu, gdy w intensywnie białym blasku nawet niebiosa nie zachowują swej barwy, ale nie pochodził z tych stron, ponieważ jego okrągła twarz nie była chorobliwie opalona, lecz różowa, a widocznych w niej bruzd nie wyryło słońce Południowego Zachodu, tylko nadwaga i brzemię lat.

Mimo że nie spojrzał wprost na Jilly i uśmiechał się z roztargnieniem kogoś zagubionego w dżungli zawiłych, choć przyjemnych myśli, zbliżając się do niej, powiedział:

– Gdybym umarł za godzinę, na pewno żałowałbym, że na koniec nie najadłem się fistaszków. Uwielbiam fistaszki.

Była to deklaracja co najmniej osobliwa, ale Jilly mimo młodego wieku miała dość doświadczenia, by wiedzieć, że we współczesnej Ameryce nie należy odpowiadać obcym, którzy nieproszeni informują o swoich lękach przed umieraniem i ulubionych przekąskach na łożu śmierci. Możesz mieć do czynienia ze znękaną duszą, która zbłądziła na manowce pod wpływem stresów nowoczesności. Prawdopodobniejsze było jednak spotkanie z psychopatą, który miał ochotę zrobić sobie rurkę do koki z twojej kości udowej, a z twojej skóry ozdobny pokrowiec na swoją ulubioną siekierę do odcinania głów. Pewnie dlatego, że facet wyglądał nieszkodliwie, albo dlatego, że sama Jilly czuła się odrobinę stuknięta po długich rozmowach tylko z gruboszem jajowatym, odparła:

– Ja wolę piwo korzenne. Kiedy przyjdzie moja pora, chcę przepłynąć Styks czystego piwa korzennego.

Nie reagując na jej słowa, minął ją spokojnie, zdumiewająco lekkim krokiem, zważywszy na jego gabaryty, ślizgał się niemal jak łyżwiarz ruchem, który harmonizował z jego na wpół obłąkanym uśmiechem.

Patrzyła, jak się oddala, dopóki nie zyskała pewności, że to po prostu kolejna znużona istota zbyt długo przemierzająca wyludnione przestrzenie pustyń Południowego Zachodu – być może zmęczony komiwojażer, któremu przydzielono ogromny obszar, wystawiając na próbę jego wytrwałość – oszołomiony i zniechęcony odległością między kolejnymi miastami i tonącymi w słońcu autostradami, które zdawały się nie mieć końca.

Wiedziała, jak mógł się czuć. Jeden z jej popisowych numerów, znak rozpoznawczy jako komika, polegał na graniu prawdziwej dziewczyny z Południowego Zachodu, z krainy piasku i kaktusów, która codziennie je na śniadanie miskę papryczek jalapeno, włóczy się z facetami o imionach Tex i Dusty po barach, gdzie grają country, jest dojrzałą w słońcu kobietą, ale nie da sobie w kaszę dmuchać i potrafi złapać grzechotnika, który by śmiał na nią syknąć, i strzelić z niego jak z bicza, aż mózg wyjdzie mu oczami. Rezerwowała sobie terminy w klubach w całym kraju, ale sporo czasu spędziła w Teksasie, Nowym Meksyku, Arizonie i Nevadzie, nie tracąc kontaktu z kulturą, która ją ukształtowała, doskonaląc swój numer przed tupiącą publicznością, która okrzykami aprobaty reagowała na każdą trafną obserwację, ale umiała też wyciem wygonić ją ze sceny, jeśli próbowała oszukiwać, że ketchup to salsa, albo uciekała się do estradowej sztuczności. Część życia autentycznej dziewczyny z krainy piasku stanowiły podróże z występu na występ i choć Jilly uwielbiała te skaliste pustkowia i widoki rozległych połaci srebrnych bylic, rozumiała, jak bezkres pustyni może wpływać na człowieka, który potem z uśmiechem szmacianej lalki opowiada wyimaginowanemu przyjacielowi o śmierci i fistaszkach.

W automatach we wnęce korytarza można było kupić trzy gatunki dietetycznej coli, dwa dietetycznego napoju cytrynowego i pomarańczowego, lecz jeśli chodzi o piwo korzenne, miała następujący wybór: abstynencja lub nafaszerowany cukrem pełnowartościowy preparat do powiększania tyłka. Wrzuciła ćwierćdolarówki do maszyny z rezygnacją starej hazardzistki wpychającej ostatnie monety do jednorękiego bandyty, a gdy trzy puszki jedna po drugiej lądowały z brzękiem na tacy, zmówiła półgłosem „Zdrowaś Mario", nie dołączając do modlitwy prośby związanej z własną fizjologią, ale składając w Niebie maleńki dowód dobrej woli.

Taszcząc trzy puszki napoju i plastikowe wiaderko pełne po brzegi kostek lodu, pokonała niewielką odległość dzielącą ją od pokoju. Wychodząc, zostawiła uchylone drzwi, aby gdy będzie wracać z zajętymi rękami, miała je jak otworzyć.

Przy pierwszym piwie będzie musiała zadzwonić do mamy w Los Angeles i pogadać z nią od serca o rodzinnym przekleństwie grubego tyłka, o nowym materiale na program, o tym, kto ostatnio został zastrzelony w dzielnicy, czy sadzonka Freda dobrze się rozwija pod troskliwą opieką mamy i czy Fred Klon będzie równie śliczny jak Fred Pierwszy…

Kiedy pchała ramieniem drzwi, pierwszą rzeczą, jaka rzuciła się jej w oczy, był oczywiście Fred, niczym oaza spokoju zen w chaosie kolorów przypominającym wystrój garderoby klowna. Ale zaraz potem spostrzegła stojącą na biurku w cieniu Freda puszkę coli pokrytą kroplami wilgoci oraz trzy torebki fistaszków.

Ułamek sekundy później ujrzała otwarty czarny neseser, który leżał na łóżku. Wcześniej widziała go u uśmiechniętego komiwojażera. Pewnie torba z próbkami.

Nieustraszone Amazonki z Południowego Zachodu poskramiające węże muszą z psychiczną i fizyczną czujnością reagować na amory knajpianych kowbojów, i tych nabuzowanych lone starem, i tych niewytłumaczalnie trzeźwych. Jilly potrafiła obronić się przed najbardziej natrętnym casanową z taką samą energią, z jaką tańczyła swinga, a jej kolekcja nagród z konkursów swinga zajmowała całą gablotę.

Mimo to, chociaż zrozumiała niebezpieczeństwo w ciągu niecałych dwóch sekund po przekroczeniu progu pokoju, nie udało się jej zapobiec atakowi komiwojażera. Zaszedł ją od tyłu, zacisnął ramię na szyi i przyłożył do twarzy jakąś szmatę. Miękka tkanina śmierdziała chloroformem albo eterem, albo może podtlenkiem azotu. Jilly nie była koneserem środków znieczulających, nie rozpoznała więc gatunku ani rocznika.

Nie oddychaj – rozkazała sobie w myśli i wiedziała, że powinna nadepnąć mu na stopę, wbić łokieć w brzuch, ale zgubił ją moment zaskoczenia, kiedy nabrała powietrza w chwili, gdy szmata zakryła jej usta i nos. Próbowała poruszyć prawą stopą, lecz ta zadygotała, jak gdyby obluzowała się w kostce. Jilly nie potrafiła sobie przypomnieć, gdzie ma łokcie i jak działają. Zamiast wstrzymać oddech, jeszcze raz wciągnęła powietrze, by odzyskać jasność umysłu i tym razem jej płuca wypełniły się najczarniejszą ciemnością, jakby była tonącym pływakiem pogrążającym się coraz głębiej i głębiej…

5

– Ciach dylu-dylu.

Płynął dziad na krokodylu.

– Ciach dylu-dylu.

Spadł i wnet utonął w Nilu.

Zabawa w rymowanie zawsze pomagała Dylanowi O'Connerowi nie wpaść w szał podczas napadów monotonnych mantr brata. Tym razem jednak doszedł do wniosku, że jeśli nie przestanie słuchać głosu Shepa, nie skupi się na pilnym zadaniu, czyli wyswobodzeniu z więzów. Wciąż będzie siedział przyklejony taśmą do krzesła, przeżuwając bawełniany knebel i czekając na bezimiennych zabójców, którzy zbadają mu krew na obecność szprycy, a potem pokroją na cienkie plasterki i rzucą padlinę pustynnym sępom.