Выбрать главу

Ręce Shepa trzepotały, układając w błyskawicznym tempie dwuwymiarową świątynię.

– Ciach dylu-dylu.

Dylan skoncentrował się na swoim położeniu.

Rozmiary szmaty w ustach – wypełniającego mu usta mokrego gałgana, od którego trzymania bolała go cała twarz – uniemożliwiały mu poruszanie szczękami tak energicznie, jakby chciał. Jednak napinając uparcie mięśnie twarzy, zdołał poluzować paski taśmy, która powoli zaczęła się odrywać na końcach i odchodzić jak bandaże z mumii.

Wysunął język spod knebla, zwinął za szmacianą kulą i usiłował wypchnąć z ust obcy materiał. Szmata naciskała od wewnątrz na odklejoną w połowie taśmę i Dylan czuł lekkie ukłucia bólu, gdy lepkie paski odrywały się od jego warg wraz z fragmentami skóry.

Niczym gigantyczna hybryda ćmy i człowieka – z niskobudżetowego horroru – zwracająca niesmaczną kolację, powolutku wysunęła mu się na brodę obrzydliwa szmata i spoczęła na piersi. Patrząc na przesiąknięty śliną knebel, poznał go: była to jego długa skarpeta, którą Doktór najprawdopodobniej znalazł w walizce. Przynajmniej była czysta.

Połowa taśmy odkleiła się, ale zostały dwa pasy dyndające w kącikach ust jak wąsy suma. Wykrzywiał usta w różnych grymasach, potrząsał głową, ale kawałki taśmy mocno się trzymały.

Wreszcie mógł wołać pomocy, lecz milczał. Ktokolwiek pospieszy mu na ratunek, będzie chciał wiedzieć, co się stało, a jakiś zatroskany obywatel zadzwoniłby na policję, która zjawiłaby się, zanim Dylan zdążyłby wrzucić swoje rzeczy – i Shepa – do samochodu i uciec. Jeżeli mordercy byli na jego tropie, każda chwila zwłoki mogła kosztować go życie.

Musiał użyć scyzoryka, który lśnił, wbity w sosnowe drewno. Dylan przechylił się w przód, pochylając głowę, i zacisnął zęby na pokrytej gumą rękojeści noża. Chwycił ją mocno. Ostrożnie poruszał scyzorykiem w przód i w tył, poszerzając dziurę w drewnie, dopóki nie wyciągnął ostrza.

– Ciach dylu-dylu.

Wyprostował się na krześle, trzymając w zębach scyzoryk i zezując, spoglądał na czubek ostrza połyskujący w świetle. Był już uzbrojony, ale nie czuł się szczególnie niebezpieczny.

Za nic nie mógł upuścić noża. Gdyby broń upadła na podłogę, Shepherd na pewno by jej nie podniósł. Dylan, aby odzyskać scyzoryk, musiałby rozkołysać krzesło i przewrócić na bok, ryzykując obrażenia. Ryzykowanie obrażeń ciała zawsze zajmowało wysokie miejsce na jego liście Rzeczy, których Nie Robią Ludzie Inteligentni. Nawet gdyby przewrócił krzesło i wyszedł z tego bez szwanku, w nowej i zapewne niewygodnej pozycji trudno byłoby mu sięgnąć ustami do rękojeści, zwłaszcza gdyby nóż wylądował pod łóżkiem.

Zamknął oczy i przed następnym ruchem przez moment rozważał różne możliwości.

– Ciach dylu-dylu.

Dylan był artystą, zatem rozważania powinny przychodzić mu z łatwością; nie był jednak artystą tego rodzaju – nie dręczył się ponurymi myślami i sytuacją ludzkości ani nie rozpaczał nad nieludzkim postępowaniem człowieka wobec drugiego człowieka. W wymiarze jednostkowym sytuacja ludzkości zmieniała się co dzień, nawet co godzinę, a gdy ktoś rozczula się nad nieszczęściem, może przegapić okazję odniesienia triumfu. Każdy swój nieludzki czyn gatunek rekompensował setką dobrych uczynków; jeśli więc ktoś lubi spędzać czas na rozważaniach, rozsądniej jest rozmyślać o dobrej woli, z jaką większość ludzi traktuje innych, nawet w społeczeństwie, gdzie elity kulturalne szydzą z cnoty, stawiając na piedestale brutalność.

W tym wypadku miał bardzo ograniczone możliwości i choć nie był zbyt dobry w ich rozważaniu, potrafił szybko opracować plan działania. Znów pochylił się w przód i zbliżył ostrze scyzoryka do jednego z błyszczących zwojów taśmy przywiązujących jego lewy nadgarstek do oparcia krzesła. Jak rzucająca głową gęś, jak Shep godzinami udający rzucającą głową gęś, Dylan zaczął piłować scyzorykiem pęta, które zaczęły puszczać. Kiedy uwolnił lewą rękę, przełożył do niej nóż.

Kiedy pospiesznie rozcinał resztę taśmy, nałogowiec układanek – dodający elementy obrazka w gorączkowym tempie, jakiego nie potrafiłaby wywołać nawet metamfetamina – odrobinę zmienił swój tekst:

– Dylu ciach-ciach.

– Siku chce mi się aż strach. – Dylu ciach-ciach.

– Rozpłynąłem się we łzach.

6

Jilly otworzyła oczy i jak przez mgłę ujrzała komiwojażera i jego identycznego brata bliźniaka pochylonych nad łóżkiem, na którym leżała.

Chociaż wiedziała, że powinna się bać, nie czuła żadnego lęku. Była zupełnie rozluźniona. Ziewnęła.

Jeżeli pierwszy brat był zły – a bez wątpienia był – to ten drugi musiał być dobry, miała więc obrońcę. W filmach i często w książkach moralność była rozdzielona między identyczne rodzeństwo dokładnie w takiej proporcji: jeden zły, drugi dobry.

Nie znała żadnych bliźniaków. Gdyby kiedykolwiek poznała taką parę, nie potrafiłaby zaufać żadnemu z nich. Zaufasz i możesz być pewien, że zostaniesz zatłuczony na śmierć – albo stanie ci się coś jeszcze gorszego – w drugim akcie czy rozdziale dwunastym, a już na pewno pod koniec opowieści.

Ci dwaj wyglądali równie dobrodusznie, ale jeden rozluźnił opaskę uciskową z gumowej rurki, która była zaciśnięta na ramieniu Jilly, a drugi chyba robił zastrzyk. Żadnego z tych interesujących działań nie można raczej nazwać złym, ale na pewno było w nich coś niepokojącego.

– Który z was zdzieli mnie pałką? – zapytała zdziwiona swoim bełkotliwym głosem, jakby była pijana.

Z podobnym zdumieniem komiwojażerowie bliźniacy spojrzeli na nią równocześnie.

– Powinnam was ostrzec – powiedziała. – Znam karaoke. Każdy z bliźniaków trzymał prawą dłoń na tłoku strzykawki, ale obaj jednocześnie złapali lewą ręką białą bawełnianą chustkę. Mieli znakomitą choreografię.

– Nie karaoke – poprawiła się. – Karate. – Kłamała, ale sądziła, że zabrzmi to przekonująco, mimo dziwnie niewyraźnego głosu. – Znam karate.

Bracia, których twarze widziała nieco zamazane, przemówili w doskonałej harmonii, sylaba w sylabę.

– Chcę, żebyś jeszcze trochę pospała, młoda damo. Śpij, śpij.

Cudownie zsynchronizowani bliźniacy równocześnie machnęli w powietrzu chusteczkami, które rzucili jej na twarz z taką gracją, że Jilly spodziewała się czarodziejskiej przemiany dwóch kawałków białej tkaniny w gołębie, zanim jeszcze dotknęły jej skóry. Jednak wilgotna bawełna zalatująca ostrą chemiczną wonią zapomnienia spadła na nią jak stado czarnych wron czy kruków, które poniosły ją na skrzydłach wprost w otchłań nocy.

Jilly zdawało się, że otworzyła oczy natychmiast, jednak od chwili, gdy je zamknęła, upłynęło kilka minut. Wyciągnięto igłę z jej ramienia. Bliźniacy już nad nią nie stali.

W istocie był tu tylko jeden z nich i Jilly zorientowała się, że ten drugi w ogóle nie istniał, był skutkiem złudzenia optycznego. Mężczyzna stał w nogach łóżka, pakując strzykawkę do skórzanego neseseru, który wcześniej wzięła za torbę z próbkami towarów. Doszła do wniosku, że to torba lekarska.

Mówił coś o dziele swojego życia, ale w jego gadaninie Jilly nie mogła dostrzec żadnego sensu, może dlatego, że był majaczącym psychopatą, a może dlatego, że przestała go rozumieć od oparów eliksiru zapomnienia, które wciąż parzyły jej nos i zatoki.