Generał Kesselring wyglądał na zakłopotanego.
– Mam nadzieję, Wasza Eminencjo, że do tego nie dojdzie. Mnie również wiąże przysięga. Wykonuję tylko rozkazy. Muszę działać zgodnie z życzeniami Fuhrera.
– Panie generale, niech pan się postara. Błagam, to od pana zależy. Byłem w Atenach parę lat temu – powiedział arcybiskup Ralph pochylając się w stronę generała. Oczy miał szeroko otwarte, a na czoło opadł kosmyk szpakowatych włosów. Ralph doskonale zdawał sobie sprawę z wrażenia, jakie wywierał na generale, i wykorzystywał to bez żenady. – Czy był pan w Atenach, panie generale?
– Byłem – odparł krótko generał.
– Zatem wie pan, jak doszło do zniszczenia starożytnych budowli na Akropolu? Panie generale, Rzym stoi, jak stał od wieków, pomnik dwóch tysięcy lat troski i miłości. Proszę, błagam! Niech pan nie wystawia tego na niebezpieczeństwo.
Generał patrzył na niego ze zdumieniem i podziwem. W mundurze było mu do twarzy, lecz nie tak, jak arcybiskupowi w jego sutannie, sylwetkę miał żołnierską i twarz anioła. Tak zapewne wyglądał archanioł Michał. Wcale nie jak ten renesansowy młodzieniec, znany ze sztuki, lecz jak dojrzały i doskonały mężczyzna, który darzył miłością Lucyfera, walczył z nim, wygnał Adama i Ewę, zabił potwora, stanął po prawicy Pana Boga. Czy arcybiskup zdawał sobie sprawę ze swojego wyglądu? Niewątpliwie był człowiekiem, którego niełatwo się zapomina.
– Zrobię, co w mojej mocy, obiecuję. Przyznaję, że jest to do pewnego stopnia rzeczywiście zależne ode mnie. Jestem człowiekiem cywilizowanym. Wymagacie jednak bardzo wiele. Jeśli ogłoszę Rzym miastem otwartym, będzie to znaczyło, że nie mogę wysadzić mostów czy zamienić jego budowli w fortece, a to może w ostatecznym rachunku obrócić się przeciwko Rzeszy. Jaką mogę mieć pewność, że Rzym nie odpłaci mi zdradą, jeśli będę mu życzliwy?
Kardynał Vittorio ściągnął wargi cmokając na swoją syjamską kotkę. Uśmiechnął się lekko, patrząc na arcybiskupa.
– Rzym nigdy nie zapłaci zdradą za życzliwość, panie generale. Jestem przekonany, że te same zapewnienia usłyszy pan, gdy znajdzie pan czas na wizytę w Castel Gandolfo. Moja pieszczotko, jaka jesteś śliczna! – Pogładził wyprężony koci grzbiet.
– Niezwykłe zwierzę, Wasza Eminencjo.
– Arystokratka, generale. I ja, i arcybiskup nosimy stare szanowane nazwiska, lecz przy jej rodowodzie nasze generale są niczym. Czy podoba się panu jej imię: Kheng-see? Po chińsku znaczy to jedwabny kwiat. W pokoju zapanowało milczenie, dopóki świecka siostra nie rozstawiła filiżanek i nie wyszła.
– Nie będzie pan żałował tej decyzji, panie generale – arcybiskup Ralph zwrócił się do nowego pana Włoch ze wzruszającym uśmiechem. Gdy odwrócił się znów do kardynała, zrzucił jednak tę maskę wdzięku, niepotrzebną wobec umiłowanego człowieka.
Tego wieczory arcybiskup Ralph czuł się zmęczony, rozdrażniony i niespokojny. Nic, co czynił, nie pomagało w zakończeniu tej wojny, a miał już dość targowania się o zachowanie zabytków. Nienawidził całego serca inercji Watykanu. Choć sam był raczej konserwatywny, czasami nie potrafił tolerować ślimaczej ostrożności tych, którzy zajmowali w Kościele najwyższe godności. Jeśli w Watykanie, to od tygodni nie rozmawiał ze zwykłym człowiekiem, kimś, kto nie miałby swoich własnych politycznych, duchowych czy militarnych interesów do załatwienia. Nawet modlitwa nie przychodziła mu teraz łatwo, a Bóg wydawał się być oddalony o lata świetlne, jakby wycofał się, pozwalając istotom ludzkim bez przeszkód niszczyć świat, który dla nich stworzył. Najbardziej potrzebował w tej chwili rozmowy z Meggie i Fee albo z kimkolwiek, kogo nie interesowałyby losy Watykanu czy nawet Rzymu.
Zszedł do prywatnych schodach do bazyliki Świętego Piotra. Wrota bazyliki zamykano teraz o zmierzchu, co było oznaką niespokojnych czasów, znacznie bardziej widoczną niż nawet kompanie szaro odzianych Niemców, poruszających się po ulicach miasta. Nikłe upiorne światło rozjaśniło wielką pustą apsydę. Jego kroki głucho dudniły na kamiennej posadzce i ucichły, gdy ukląkł przed wielkim ołtarzem, po czym znów zabrzmiały. Wtem, pomiędzy jednym stąpnięciem a drugim, usłyszał ostre wciągnięcie powietrza. Zapalił natychmiast trzymaną w ręku latarkę i rzucił snop światła w kierunku, skąd doszedł dźwięk. Bardziej był zaciekawiony niż przestraszony. To był jego świat i mógł go bronić wolny od strachu.
Latarka wydobyła z ciemności rzeźbę, którą uważał za najpiękniejszą – „Pietę” Michała Anioła. Poniżej dramatycznych twarzy z marmuru mignęła jeszcze jedna, ludzka, zapadnięta i podobna do maski pośmiertnej.
– Witaj! – rzekł uśmiechając się.
Nie słyszał odpowiedzi, ale zauważył mundur należący do niemieckiego szeregowca piechoty. To był ten zwykły człowiek, z którym pragnął porozmawiać! To, że zwykły człowiek był Niemcem nie miało znaczenia.
– Jak się masz? – spytał po niemiecku wciąż się uśmiechając.
Zobaczył w świetle latarki błyszczące krople potu na wysokim czole.
– Jesteś chory? – spytał myśląc, że może chłopiec – bo był to zaledwie chłopiec – jest chory.
Wreszcie usłyszał odpowiedź.
– Nie.
Arcybiskup Ralph położył latarkę na podłodze i podszedł do chłopca, ujął go pod brodę i podniósł twarz, by spojrzeć w ciemne oczy.
– Co się stało? – spytał i roześmiał się. – Nawet nie wiesz, że moim głównym zadaniem w życiu jest stawianie ludziom tego pytania. I wierz mi, nieraz wpakowałem się w tarapaty przez to pytanie.
– Przyszedłem się pomodlić – powiedział chłopiec głosem zbyt głębokim jak na jego wiek, z silnie zaznaczonym akcentem bawarskim.
– Co się stało? Zamknięto cię w środku?
– Tak, ale nie o to chodzi.
Arcybiskup podniósł latarkę.
– Nie możesz tu zostać przez całą noc, a ja nie mam kluczy do drzwi. Chodź ze mną. – Ruszył w kierunku prywatnych schodów prowadzących do pałacu papieskiego, mówiąc cały czas cicho i powoli. – Sam też przyszedłem się pomodlić. Dzięki waszemu najwyższemu dowództwu miałem przykry dzień. O tu, do góry… Miejmy nadzieję, że służba Ojca Świętego nie uzna mnie za aresztowanego i zauważy, że to ja eskortuję ciebie, a nie odwrotnie.
Przez jakieś dziesięć minut szli w milczeniu korytarzami, przez otwarte dziedzińce i ogrody, wielkie sienie i schody. Młody Niemiec trzymał się blisko swego opiekuna. Wreszcie arcybiskup otworzył jakieś drzwi i wprowadził zabłąkanego chłopca do małego, skromnie umeblowanego saloniku, zapalił światło i zamknął drzwi.
Stali przyglądając się sobie nawzajem. Niemiecki żołnierz widział przed sobą bardzo wysokiego i przystojnego mężczyznę, z niebieskimi oczyma o wnikliwym spojrzeniu. Arcybiskup Ralph widział dziecko prawie, ubrane w mundur, który w całej Europie wzbudzał strach i lęk. Chłopiec nie miał więcej niż szesnaście lat. Był średniego wzrostu, z bardzo długimi rękoma, jeszcze młodzieńczo szczupły, choć budowa jego ciała zapowiadała przyszłą siłę i umięśnienie. Twarz jego przypominała włoskie twarze – ciemna, patrycjuszowska i bardzo atrakcyjna dzięki szerokim orzechowym oczom, obwiedzionym długimi czarnymi rzęsami, oraz szopie pofalowanych czarnych włosów.
– Usiądź – powiedział i otworzył kredens, z którego wyciągnął butelkę wina. Nalał do dwóch kielichów, podał chłopcu jeden, drugi sam wziął i usiadł na krześle, skąd mógł wygodnie obserwować jego twarz. – Czy Niemcom pozostały już tylko dzieci, które mogłyby za nich walczyć? – spytał zakładając nogę na nogę.
– Nie wiem – odpowiedział chłopiec. – Byłem w sierocińcu, więc i tak wzięliby mnie do wojska.