Выбрать главу

Kilka domów Europejczyków, stacja paliw i kilka chatynek tubylców. Japończycy jak zwykle pałali żądzą walki, choć tym razem ich siły były niewielkie i wynędzniałe, tak samo przetrzebione przez klimat jak Australijczyków. Po ciężkiej artylerii i wyjątkowym zmechanizowaniu obecnym na każdym kroku a Afryce, tutaj trudno było przyzwyczaić się do braku moździerzy czy armatek. Jedynym ich wyposażeniem były karabiny z bagnetami założonymi na stałe oraz karabiny Owena. Jims i Patsy lubili walkę wręcz, walczyli blisko siebie i chronili się nawzajem. W porównaniu z Afryką Północną było to niewątpliwie wielkie rozczarowanie. Wrogowie byli malutcy, w okularach i zajęczymi zębami. W żaden sposób nie mogli swym militarnym wyglądem zastraszyć przeciwnika.

W dwa tygodnie po wylądowaniu Dziewiątej Dywizji w Lae, Japończyków już tam nie było. Jak na nowogwinejską wiosnę, był to piękny dzień. Wilgotność spadła o dwadzieścia procent, niebo było dziwnie niebieskie, nie pokryte białą parą jak zwykle. Teren za miasteczkiem zakwitał zielenią, purpurą i fioletem. Dyscyplina rozluźniła się. Wszyscy korzystali z wolnego dnia. Grali w krykieta, spacerowali i żartowali z tubylcami o krwistoczerwonych bezzębnych dziąsłach – od ciągłego żucia betelu. Jims i Patsy przechadzali się w wysokiej trawie za miasteczkiem. Przypominała im trawę w Droghedzie, która po sezonie obfitych deszczów była tak samo wysoka i miała ten sam wyblakły brunatny kolor.

– Niedługo wrócimy tam, Patsy – powiedział Jims. – Japończycy zwiewają, Niemcy też. Do domu, Patsy, do Droghedy! Nie mogę się już doczekać.

– Ano – skwitował Patsy.

Szli ramię w ramię, znacznie bliżej siebie, niż wypadałoby mężczyznom. Czasami nieświadomie dotykali swoich ciał, jakby mimochodem sprawdzali, czy jeszcze wszystko jest na miejscu. Przyjemnie było czuć na twarzy prawdziwie letnie słońce. Co jakiś czas podnosili nozdrza do góry, wciągali zapach trawy rozgrzanej w słońcu i marzli, że są już w domu, że idą w środku dnia, by położyć się w cieniu wilgi, poczytać lub podrzemać, poczuć przez skórę przyjazną piękną ziemię i jakieś ogromne serce bijące gdzieś tam w głębi. Tak musiało pulsować serce matki w uszach śpiącego niemowlęcia.

– Jims, Patrz! Prawdziwa papużka, jak w Droghedzie! – Patsy był tak zaskoczony, że aż przemówił.

Być może te papużki żyły także w okolicach Lae, ale ten piękny dzień i to całkiem niespodziewane przypomnienie domu wywołało ogromne podniecenie Patsy'ego. Ze śmiechem pobiegł za ptakiem, czując na nogach łaskotanie trawy. Zerwał z głowy kapelusz i wyciągał go, jakby naprawdę sądził, że złapie znikającego ptaszka. Jims przyglądał mu się z uśmiechem.

Dzieliło ich może dwadzieścia jardów, kiedy karabin maszynowy rozorał trawę. Jims widział, jak Patsy podrzuca ramiona, jak jego ciało okręca się wokół osi, a ręce pozostają wyciągnięte, jakby w błaganiu. Od pasa do kolan pokrył się jasnoczerwoną krwią.

– Patsy! Patsy! – darł się Jims. W każdej komórce swego ciała czuł rozrywające się kule, czuł, jak uchodzi z niego życie, jak umiera. Rzucił się biegiem w stronę brata, lecz przypomniał sobie wojskowe wyszkolenie, padł w trawę akurat w chwili, gdy z karabinu maszynowego ponownie otworzono ogień.

– Patsy, Patsy, nic ci nie jest? – wołał bezsensownie, choć przecież widział krew. A jednak doszło go słabe „Ano”. w odpowiedzi.

Jims czołgał się przez pachnącą trawę. Nasłuchiwał wiatru i szelestu wywołanego ruchami. Kiedy dotarł wreszcie do brata, położył głowę na jego obnażonym ramieniu i zapłakał.

– Daruj sobie – syknął Patsy. – Jeszcze żyję.

– Gdzie dostałeś? – spytał Jims, ściągając z niego nasączone krwią szorty i wzdrygając się na widok zakrwawionego ciała.

– W każdym razie nie tak, żeby od tego umrzeć.

Zewsząd otoczyli ich koledzy grający w krykieta. Ktoś pobiegł po nosze, podczas gdy reszta rozprawiła się z karabinem z drugiej strony polany. Zrobiono to z większą niż zazwyczaj zawziętością, bowiem Milczek był ulubieńcem wszystkich. Gdyby mu się coś stało, Jims nie przeżyłby tego.

Dzień był nadal piękny. Papużka co prawda dawno odleciała, ale inne ptaki ćwierkały nadal nieustraszenie: zamilkły tylko na czas strzelaniny.

– Patsy miał szczęście – powiedział lekarz nieco później. – Trafił go prawie tuzin kul, ale większość w uda. Dwie lub trzy utkwiły w miednicy, ale wnętrzności chyba ma w porządku, pęcherz także. Jest jedna rzecz…

– No co? – niecierpliwił się Jims, wciąż jeszcze trochę zielony i roztrzęsiony.

– Oczywiście, w tej chwili trudno coś powiedzieć na pewno. Nie jestem też tak genialnym chirurgiem jak ci faceci z Moresby. Oni będą mogli powiedzieć znacznie więcej. Cewka moczowa została naruszona, a z nią wiele drobnych nerwów prowadzących do krocza. Raczej na pewno da się go załatać, będzie jak nowy, z wyjątkiem może nerwów. Z nerwami będzie gorzej – odchrząknął. – Zmierzam do tego, że być może straci możliwości odczuwania doznań w rejonie genitaliów.

Jims spuścił głowę patrząc na ziemię przez łzy.

– Dobrze, że żyje – powiedział.

Jims dostał pozwolenie na towarzyszenie bratu do port Moresby. Miał przy nim pozostać, dopóki lekarze nie orzekną, że najgorsze minęło. Rany były zdumiewające. Kule przeszły ciało wokół brzucha cudem nie zadrasnąwszy żadnych organów. Jednakże medyk z Dziewiątej Dywizji miał rację – odczucia w dolnej miednicy były zdecydowanie ograniczone. Na ile stan ten mógł się z czasem poprawić, nikt nie potrafił powiedzieć.

– To nieważne – rzekł Patsy leżąc na noszach w samolocie, którym miał lecieć do Sydney. – Nigdy specjalnie nie miałem ochoty na małżeństwo. A ty, Jims, uważaj na siebie, słyszysz? Przykro mi opuszczać cię w ten sposób.

– Nie bój się o mnie, dam sobie radę. Chryste! – Jims uśmiechnął się szeroko, jednocześnie kurczowo trzymając brata za rękę. – Popatrz, resztę wojny muszę spędzić sam, bez mojego najwierniejszego kompana. Napiszę ci, jak to jest. Pozdrów ode mnie panią Smith, Meggie, mamę i braci. W pewnym sensie masz szczęście, bo wracasz do Droghedy.

Fee i pani Smith poleciały do Sydney na spotkanie amerykańskiego samolotu, którym Patsy miał być przywieziony z Townsville. Fee zatrzymała się tylko na kilka dni, ale pani Smith wynajęła pokój w hotelu „Randwick” w pobliżu wojskowego szpitala i pozostała tam dłużej. Patsy leżał w szpitalu jeszcze trzy miesiące. W wojnie już nie wziął udziału. Pani Smith wypłakała wiele łez, ale też była wdzięczna Bogu za wiele rzeczy. Co prawda Patsy nie będzie mógł prowadzić normalnego życia, ale będzie mógł jeździć, chodzić, nawet biegać. Małżeństwo i tak nie było pisane mężczyznom z rodu Clearych. Kiedy wypisano go ze szpitala, Meggie przyjechała rollsem. Wymościły mu miejsce na tylnym siedzeniu, obłożyły na drogę kocami i czasopismami. Modliły się jeszcze o jedno: żeby Jims również wrócił cały do domu.

ROZDZIAŁ SZESNASTY

Gillanbone uwierzyło w zakończenie wojny dopiero wtedy, gdy cesarz Hirohito podpisał oficjalną kapitulację Japonii. Wieść nadeszła w niedzielę, drugiego września tysiąc dziewięćset czterdziestego piątego roku, to znaczy dokładnie w sześć lat po rozpoczęciu wojny. Sześć rozpaczliwych lat! Tyle pustych miejsc! Zginęli Rory, syn Dominika O'Rourke,, John, syn Horry'ego Hopetona, Cormac, syn Edena Carmichaela. Najmłodszy syn Rossa MacQueena, Angus, nie mógł chodzić, zaś David, syn Kinga, co prawda chodzić mógł, lecz nie widział, dokąd idzie. Syn Paddy'ego Cleary, Patsy, nie mógł spłodzić dzieci. A co z tymi, których rany nie były widoczne, ale równie ciężko zaważyły na ich życiu? Co z tymi, którzy poszli na wojnę weseli i radośni, a wrócili cisi, małomówni i nieskorzy do śmiechu? Kiedy wojna się zaczynała, któż mógł przypuszczać, że będzie trwała tak długo i że trzeba będzie za nią zapłacić taką cenę?