Gillanbone nie było szczególnie przesądną społecznością, jednakże tamtej niedzieli, drugiego września, zadrżeli najwięksi cynicy, bowiem w dniu zakończenia wojny skończyła się też najdłuższa susza w historii Australii. Przez prawie dziesięć lat nie spadł żaden liczący się deszcz. A tego dnia gruba warstwa chmur pokryła niebo. Czarne chmurzyska pękły i na spragnioną ziemię spadło dwanaście cali deszczu. Dwanaście cali! Tyle deszczu przywróci trawę!
Meggie, Fee, Bob, Jack, Hughie i Patsy stali na werandzie i wpatrywali się w ciemność, wdychając niepowtarzalny, świeży zapach deszczu padającego na wyschniętą i kruszącą się ziemię. konie, owce, bydło i trzoda usiłowały utrzymać się na szeroko rozstawionych nogach, które rozjeżdżały się w nagle rozmokłym gruncie, woda spływała im po grzbietach. Większość z nich przyszła na świat już w czasie suszy i nie znała takiego deszczu. Na cmentarzu woda zmyła kurz i wybieliła wszystko, opłukała też skrzydła kamiennego anioła. Na rzece pojawiła się olbrzymia fala powodziowa, której ryk mieszał się z bębnieniem zalewającego wszystko deszczy. Deszcz, deszcz! Błogosławiony, wspaniały deszcz, dzięki któremu rosła trawa, a dzięki trawie wracało życie.
Na ziemi pojawił się jasnozielony meszek. Blaszki trawy wycelowały w niebo, rozgałęziły się, puściły pędy. Rosły, ciemniały, potem płowiały i grubiały, stając się tą dobrze znaną, srebrzystobeżową trawą z Droghedy. Pastwisko w pobliżu rezydencji przypominało pole pszenicy falujące przy każdym podmuchu wiatru, ogród eksplodował orgią kolorów, a wielkie eukaliptusy nagle stały znów się białe i jasnozielone. Po dziewięciu latach zrzuciły wreszcie powłokę brudnego kurzu. Okazało się, że Michael Carson miał rację – zapas wody w zbiornikach, które wybudował, był wystarczający by ogrody przy rezydencji przetrwały tak długą suszę.
Mężczyźni powrócili na pastwiska zastanawiając się, jak doprowadzić Droghedę do dawnej świetności. Fee otworzyła nowiutką butelkę czarnego atramentu, zakręciwszy z impetem buteleczkę czerwonego. Dla Meggie skończyło się życie w siodle. Wkrótce wróci Jims, przyjdą też ludzie szukający pracy.
Po dziewięciu latach suszy pozostało niewiele bydła i owiec, w zasadzie tylko okazy rozrodcze, byki i barany, trzon hodowli czempionów, ceniony inwentarz, który bez względu na okoliczności był zawsze trzymany w zamknięciu. Bob udał się na wschód, gdzie w gospodarstwach mniej dotkniętych suszą mógł zakupić owce dobrej rasy. Jims wrócił do domu. Zatrudniono ośmiu ludzi.
Meggie otrzymała list od Luke'a, drugi, odkąd go porzuciła.
„Myślę, że to już niedługo – pisał. – Jeszcze kilka lat roboty przy trzcinie i powinienem wreszcie się dorobić. Plecy trochę bolą, ale wciąż dotrzymuję kroku najlepszym – codziennie osiem, dziewięć ton. Arne i ja zatrudniamy dwanaście grup, ścinających dla nas, wszyscy to porządni faceci. Pieniądz przychodzi łatwo, Europa potrzebuje tyle cukru, że nie nadążamy z produkcją. Zarabiam koło pięciu tysiączków rocznie i prawie wszystko odkładam. Już niedługo, Meggie, będę miał własny kawałek ziemi koło Kynuny. Gdy się urządzę, może zechcesz do mnie wrócić? Czy zrobiłem ci tego dzieciaka, którego tak pragnęłaś? Dziwne, że kobiety zrobiłyby wszystko dla dziecka. Wydaje mi się, że to nas właśnie rozdzieliło. Daj mi znać, co u ciebie i jak Drogheda przeżyła suszę. Twój Luke”.
Fee wyszła na werandę, gdzie Meggie siedziała z listem w ręku, patrząc bezmyślnie na wspaniałą zieleń trawników otaczających rezydencję.
– Jak tam Luke?
– Bez zmian, Mamo. Wciąż to samo, że jeszcze trochę popracuje przy tej cholernej trzcinie i będzie miał własny kawałek ziemi gdzieś koło Kynuny.
– Myślisz, że dopnie swego?
– Chyba tak. Kiedyś.
– Pojedziesz wtedy do niego?
– Za nic w świecie.
Fee siadła w wyplatanym krześle obok córki. W pobliżu słychać było krzyki ludzi i walenie młotków. Na werandzie i w oknach na piętrze zakładano cienkie druciane siatki chroniące przed muchami. Fee broniła się przed tym całe lata i nie dawała się przekonać. Nie chciała brzydkim osiatkowaniem psuć wyglądu rezydencji, ale susza spowodowała, że much było coraz więcej, i wreszcie, na dwa tygodnie przed jej końcem, Fee ugięła się i wynajęła przedsiębiorcę do osiatkowania nie tylko samej rezydencji, ale wszystkich domów i baraków.
Nie zgodziła się jednak na elektryfikację, chociaż już od tysiąc dziewięćset piętnastego roku w Droghedzie pracował mały silniczek parowy zaopatrujący w prąd szopę do strzyżenia. Drogheda bez łagodnie rozproszonego światła lamp naftowych? To było nie do pomyślenia. Mieli jedynie nową kuchenkę gazową na gaz z butli przywożonych na zamówienie oraz z tuzin nowych naftowych lodówek.
– Meggie, dlaczego nie rozwiedziesz się i nie wyjdziesz ponownie za mąż? – spytała nagle Fee. – Enoch Davies wziąłby cię bez zastanowienia, gdybyś tylko chciała. Świata za tobą nie widzi.
Meggie spojrzała na matkę zdumiona.
– O Boże, mamo, zdaje się, że rozmawiasz ze mną jak kobieta z kobietą!
Fee nie uśmiechnęła się – uśmiech był u niej nadal rzadkością.
– No, jeśli jeszcze nie jesteś kobietą, to już nigdy nią nie będziesz. Przypuszczam, że masz wszelkie dane ku temu. Chyba się starzeję, bo staję się gadatliwa.
Meggie parsknęła śmiechem, zachwycona tym występem matki. Chętnie zachowałaby ten nowy nastrój między nimi.
– To ten deszcz, mamo. Nic innego. Wspaniale znów widzieć trawę w Droghedzie i zielone trawniki dookoła domu.
– Jest pięknie, to prawda. Ale unikasz odpowiedzi na moje pytanie. Czemu nie rozwiedziesz się i nie wyjdziesz powtórnie za mąż?
– To niezgodne z prawem Kościoła.
– Głupstwo! – wykrzyknęła Fee, ale zaraz łagodnie dodała: – Jesteś moją córką, a ja nie jestem katoliczką. Nie opowiadaj, Meggie. Gdybyś naprawdę chciała, tobyś się z nim rozwiodła.
– Masz rację, chyba tak. Tylko że ja nie chcę wychodzić za mąż. Jest mi całkiem dobrze z moimi dziećmi tu w Droghedzie.
Z pobliskiego krzewu dobiegł ją czyjś chichot. Ktoś śmiał się zupełnie jak Meggie, ale za kwiatami nikogo nie było widać.
– Słyszysz? To pewnie Dane! Wiesz, dosiada już konia?
– Pochyliła się do przodu. – Dane! Co ty tam robisz? W tej chwili wyjdź stamtąd!
Chłopiec wypełzł spod najbliższego krzaka, w garści trzymał czarną ziemię. Na twarzy wokół ust malowały się podejrzanie ciemne smugi.
– Mamo! Wiesz, ziemia jest pyszna! Naprawdę, mamo, serio!
Podszedł i stanął przed nią. W wieku siedmiu lat był dzieckiem pełnym wdzięku: wysoki, szczupły i silny, o twarzy pięknej jak delikatna porcelana.
Za nim pojawiła się Justyna. Też była wysoka, ale bardziej chuda niż szczupła, i okropnie piegowata. Niemal trudno było rozpoznać jej rysy pod piegami, oczy jednak zachowały tę samą jasność co w niemowlęctwie. Rudozłote loki jak u Paddy'ego otaczały jej psotną twarzyczkę. Nie była ładna, ale zwracała na siebie uwagę i to nie tylko z powodu oczu, ale także ze względu na niezwykle zdecydowany charakter. Była prostolinijna, bezkompromisowa i inteligentna i w wieku ośmiu lat tak samo obojętna na to, co ludzie o niej myślą, jak wtedy, gdy była malutka. Tylko jedna osoba była jej bliska – Dane. Nadal uwielbiała go i uważała za swoją prywatną własność.
Wielokroć doprowadzało to do konfliktów z matką. Justyna przeżyła szok, gdy Meggie odwiesiła siodło i znów stała się matką. Po pierwsze, Justynie matka nie była potrzebna, bowiem i tak uważała, że ma we wszystkim rację. Nie czuła potrzeby zwierzeń ani też nie szukała w niej serdecznej aprobaty. W jej mniemaniu Meggie była kimś, kto przeszkadzał jej czerpać przyjemność z zabawy z braciszkiem. Znacznie lepsze stosunki miała z babką, która trzymała się z daleka i uważała, że każdy ma swój rozum.