Выбрать главу

– Mówiłam mu, żeby nie jadł ziemi – powiedziała Justyna.

– Nic mu nie będzie, Justynko, ale na pewno nie wyjdzie mu to na dobre. – Meggie zwróciła się do syna: – Dane, czemu to zrobiłeś?

Chłopiec zastanowił się chwilę.

– Jest, więc ją jadłem. Gdyby miała mi zaszkodzić, toby mi nie smakowała, prawda? A ona jest dobra.

– Niekoniecznie – wtrąciła Justyna wyniośle. – No wiesz, Dane, nie wytrzymam. Czasami rzeczy, które najlepiej smakują, są najbardziej trujące.

– Na przykład? – spytał chłopiec wyzywająco.

Z triumfem w głosie oznajmiła:

– Melasa.

Dane bardzo chorował po zjedzeniu całej puszki melasy, którą znalazł w spiżarni pani Smith. Przyznał więc jej rację, ale odparował:

– Nie może być aż tak trująca, skoro jeszcze tu jestem.

– Bo zwymiotowałeś. Gdybyś nie wymiotował, tobyś już nie żył.

Z takim twierdzeniem Dane nie mógł polemizować. Oboje byli mniej więcej tego samego wzrostu, więc wzięli się za ręce i razem odeszli wolnym krokiem przez trawnik do domku-gniazdka, który wujowie zawiesili pośród opadających gałęzi wielkiego sumaka. Początkowo dorośli nie chcieli się zgodzić na to miejsce ze względu na zagrożenie ze strony pszczół, ale okazało się, że dzieci miały rację. Pszczoły żyły z nimi w zgodzie. Dzieci twierdziły, że żadne inne drzewo nie stwarza takiego nastroju. Miało suchy wonny zapach, a winogrowate kiście maleńkich różowych kuleczek rozpadały się, oparte w dłoniach, na kruche, pachnące bławatki.

– Dane i Justyna tak się różnią od siebie, ale dobrze im ze sobą – powiedziała Meggie. – Nie przestaje mnie to zadziwiać. nie przypominam sobie, by się kiedykolwiek kłócili. Choć zupełnie nie rozumiem, jak mu się udaje nie kłócić z osóbką tak zdecydowaną i upartą jak Justyna.

Fee myślała jednak o czymś zupełnie innym.

– Wielki Boże, przecież to skóra zdarta z ojca – powiedziała patrząc, jak Dane schyla się i znika wśród liści drzewa.

Meggie z wrażenia poczuła zimne dreszcze. Była to reakcja mimowolna, chociaż od lat słyszała to zdanie z ust wielu ludzi. Oczywiście wynikało to z jej poczucia winny. Ludzie zawsze mieli na myśli Luke'a. W gruncie rzeczy Luke O'Neill był bardzo podobny do Ralpha de Bricassart. Mimo wszystko nie umiała ze spokojem słuchać komentarzy o podobieństwie Dane'a do jego ojca.

– Tak sądzisz, mamo? – zapytała machając nogą jakby od niechcenia. – Ja tego nie widzę. Dane nie przypomina Luke'a ani charakterem, ani stosunkiem do życia.

Fee zaśmiała się, zaśmiała się wyraźnie, choć zabrzmiało to jak chrząknięcie. Oczy jej, wyblakłe ze starości i katarakty, zatrzymały się na zdumionej twarzy Meggie. Były jednocześnie surowe i ironiczne.

– Nie sądzisz chyba, Meggie, że jestem taka naiwna? Oczywiście, nie Luke'a O'Neilla miałam na myśli. Dane jest skórą zdarty z Ralpha de Bricassart.

Meggie poczuła ogromny ciężar, jakby cała zamieniła się w ołów.

– Ależ mamo! Skąd ci to przyszło do głowy? Ksiądz Ralph de Bricassart?!

– A iluż znamy ludzi o tym imieniu? Luke O'Neill nie spłodził tego dziecka. To syn Ralpha de Bricassart. Wiedziałam o tym od chwili, gdy się urodził.

– I nic nie powiedziałaś? Dlaczego? Dlaczego czekałaś aż siedem lat, by powiedzieć coś tak szalonego i bezpodstawnego?

Fee wyciągnęła nogi przed siebie i skrzyżowała stopy.

– Starzeję się, Meggie. Stare rany się zabliźniają. Starość może być jednak błogosławieństwem! Drogheda podnosi się i miło na to patrzeć. A i ja przez to czuję się lepiej. Po raz pierwszy od lat mam ochotę porozmawiać.

– No wiesz! Jak już wybierzesz sobie temat do rozmowy, to nie ma co! Nie masz, mamo, prawa mówić coś takiego! To nieprawda! – powiedziała Meggie rozpaczliwie, nie wiedząc, czy matka chce jej dokuczyć, czy też współczuć.

Nagle Fee wyciągnęła rękę, położyła na kolanie Meggie i uśmiechnęła się. W uśmiechu tym nie było ani pogardy, ani goryczy, tylko dziwna sympatia.

– Nie okłamuj mnie, Meggie. Okłamuj, kogo chcesz, ale nie mnie. Nie przekonasz mnie, że to Luke O'Neill spłodził tego chłopca. Nie jestem naiwna i mam oczy. Nie ma w nim nic z Luke'a, nigdy nie było, bo być nie mogło. On jest chodzącym odbiciem księdza. Popatrz na jego dłonie, włosy, kształt twarzy, brwi, ust. A sposób poruszania się? To jest Ralph de Bricassart, Meggie, Ralph de Bricassart.

Meggie poddała się. Sprawiło jej to ulgę, siedziała teraz całkiem odprężona.

– To jego spojrzenie, tak dalekie. Przede wszystkim, to widzę w nim. Czy to takie oczywiste? Czy wszyscy wiedzą, mamo?

– Oczywiście, że nie – oświadczyła Fee stanowczo. – Ludzie zauważają tylko kolor oczu, kształt nosa, budowę. W tym jest wystarczająco podobny do Luke'a. Ja wiem, bo obserwowałam was przez lata. Przybiegłabyś na każde jego wezwanie. Więc nie gadaj mi, że rozwód jest niezgodny z prawem Kościoła, bo ci nie wierzę. Gotowa byłaś złamać znacznie poważniejsze prawo Kościoła niż rozwód. Bezwstydna byłaś, Meggie, po prostu bezwstydna! – W jej głos wkradła się nuta surowości. – Ale on był upartym człowiekiem. Chciał być z całego serca doskonałym księdzem, a ty zajmowałaś dalekie miejsce. Czyż to nie idiotyczne? I tak mu to nie pomogło! To była tylko kwestia czasu, prawda?

Za rogiem ktoś upuścił młotek i zaklął. Fee drgnęła, jakby przeszedł ją dreszcz.

– Słodki Boże, będę szczęśliwa, kiedy oni wreszcie skończą zakładać te siatki!… Myślałaś, że mnie oszukałaś wtedy, kiedy nie chciałaś, by to właśnie Ralph de Bricassart udzielił ci ślubu z Lukiem O'Neillem? Ja wiedziałam. Chciałaś, by to on był panem młodym, nie celebrującym duchownym. No, a wtedy, gdy przyjechał do Droghedy przed wyjazdem do Aten i ciebie tu nie było, wiedziałam, że pojedzie cię szukać. Kręcił się tu jak mały chłopczyk zagubiony na wielkich targach w Sydney. Najmądrzejszą rzeczą, jaką zrobiłaś, Meggie, było poślubienie Luke'a O'Neilla. Dopóki Ralph sądził, że usychasz z miłości do niego, nie chciał cię, ale tylko jak poszłaś do innego, zaczął wskazywać wszystkie cechy psa ogrodnika. O tak, on sobie wmówił, że jego uczucia do ciebie są kryształowo czyste, nie zmieniło to jednak faktu, że byłaś mu potrzebna. Byłaś mu potrzebna jak żadna inna kobieta! To dziwne zresztą – Fee powiedziała to z prawdziwym zdumieniem. – Nigdy nie potrafiłam zrozumieć, co on takiego w tobie widział. Ale chyba to normalne, że matki są zawsze trochę ślepe, gdy chodzi o ich córki, dopóki nie zestarzeją się same na tyle, by nie zazdrościć młodości. Ty jesteś zazdrosna o Justynę, tak jak ja byłam o ciebie.

Usadowiła się wygodniej na fotelu, kołysząc się lekko. Oczy miała prawie zamknięte, ale przez szparki przyglądała się Meggie bardzo uważnie, jak badacz rzadkiemu okazowi.

– Cokolwiek to było – kontynuowała – zobaczył przy pierwszym spotkaniu i nigdy nie przestało go to pociągać. Najtrudniejsze dla niego było twoje dojrzewanie. Musiał się z tym pogodzić wtedy, gdy wrócił tu i nie znalazł ciebie, bo wyszłaś za mąż. Biedny Ralph! Nie miał wyboru: musiał cię szukać. I znalazł, czyż nie tak? Wiedziałam, że cię znalazł, tamtego dnia, gdy wróciłaś do domu przed urodzeniem Dane'a. Kiedy raz posiadłaś Ralpha de Bricassart, nie było już powodu pozostawać z Lukiem.

– Tak – westchnęła Meggie. – Ralph mnie odnalazł. Tylko to niczego nie rozwiązało. Wiedziałam, że on nie ma zamiaru porzucić swego Boga. Dlatego musiałam mieć jedyną rzecz, jaką mogłam mieć od niego: jego dziecko.