Выбрать главу

Kardynał położył mu ręce na nagich ramionach. Uśmiechnął się, a jego oczy wydały mu się w zacienionym pokoju bardzo jasne i dobre.

– Oczywiście, że możesz, Dane. To nie grzech.

– Chodź, Dane, idziemy do naszego domku – zakomenderowała Justyna.

– Boże, wspomóż! – powiedziała Fee. – No, Dane, idź się bawić na dwór. No, zmykaj! – Klasnęła w dłonie.

Chłopiec wybiegł, a Fee zerknęła na swoje księgi. Kardynał Ralph ulitował się nad nią i stwierdził, że pójdzie do kuchni. To miejsce niewiele się zmieniło przez lata. Nadal było oświetlone lampami. Nadal pachniało pszczelim woskiem i wielkimi naręczami róż.

Długo rozmawiał z panią Smith i służącymi. Zestarzały się bardzo przez te wszystkie lata, ale im było z tym bardziej do twarzy niż Fee. Były szczęśliwe, naprawdę niemal zupełnie szczęśliwe. Biedna Fee, ona nie byłą szczęśliwa. A czy Meggie jest szczęśliwa?

Kiedy wyszedł z kuchni, Meggie jeszcze nie wróciła. Poszedł więc powoli w stronę rzeczki. Na cmentarzyku panował spokój, tak jak dawniej na ścianie grobowca wisiało sześć brązowych tablic. Pomyślał, że chce tu być pochowany musi pamiętać, aby wydać odpowiednie dyspozycje po powrocie do Rzymu. Zauważył dwa nowe groby w pobliżu grobowca. Jeden należał do starego wyrobnika Toma, w drugim pochowana była żona jednego z pracowników farmy, zatrudnionego od 1946 roku. Pewnego rodzaju rekord – pomyślał. Pani Smith uważała, że wciąż pracował w Droghedzie właśnie ze względu na grób swojej żony. Parasolka chińskiego kucharza całkiem już wyblakła na ostrym słońcu, z początkowej purpury, poprzez wszystkie odcienie, które pamiętał, stałą się bladziutko różowa, niemal popielatoróżowa.

Było bardzo upalnie. Lekki podmuch poruszył płaczącymi wierzbami nad rzeczką, dzwoneczki ozdabiające parasolkę chińskiego kucharza zagrały swą żałosną melodyjkę: „Hi Sing, Hi Sing, Hi Sing. Tankstand Charlie dobry był z niego człek” – z trudem odczytał wyblakły napis. Cóż tak powinno być. Cmentarze powinny zapadać się w matkę ziemię, obracać w proch, aż wszystko zniknie i pozostanie tylko wspomnienie w powietrzu. Nie chciał, by pochowano go w krypcie w Watykanie, wśród ludzi mu podobnych. Wolał to miejsce, gdzie leżą ci, którzy żyli prawdziwym życiem.

Odwrócił się i jego wzrok spoczął na marmurowym aniołku. Podniósł dłoń w niemym geście pozdrowienia. Od strony rezydencji nadchodziła Meggie. Szczupłą i złotowłosa, ubrana w bryczesy i białą męską koszulę. Szary męski kapelusz zsunęła na tył głowy, na nogach miała brunatne boty. Wyglądała jak chłopiec, jak jej własny syn, który powinien być jego synem. Był mężczyzną, ale gdy go tutaj pochowają, nie pozostanie po nim wśród żywych nikt, kto byłby tego świadectwem.

A ona szła ku niemu, przestąpiła przez niski biały płotek i podeszła tak blisko, że widział tylko jej oczy, te wspaniałe szare oczy wypełnione światłem, które nie straciły nic ze swego piękna i ze swej władzy nad jego duszą. Zarzuciła mu ręce na szyję i znów dotykał swego przeznaczenia, jakby nigdy od niego nie odszedł. Te usta, których namiętność czuł na swoich wargach, nie były snem śnionym od tak dawna. Był to sakrament innego rodzaju, mroczny nie jak niebo, lecz jak ziemia.

– Meggie, Meggie – powtarzał wtulając twarz w jej włosy, strącając jej kapelusz na trawę, otaczając ramieniem.

– To nie przeszkadza w niczym, prawda? Nic się nie zmieniło? – szepnęła z zamkniętymi oczami.

– To prawda, nic się nie zmieniło – odpowiedział i uwierzył w to.

– Tutaj jest Drogheda, Ralphie. Ostrzegałam cię, w Droghedzie należysz do mnie, nie do Boga.

– Wiem. Przyznaję. Przyjechałem przecież. – Pociągnął ją za sobą na trawę. – Czemu, Meggie?

– Czemu co? – Gładziła go po włosach, całkiem już siwych, bielszych niż włosy Fee, ale wciąż gęstych i wciąż pięknych.

– Czemu wróciłaś do Luke'a? Czemu urodziłaś mu syna? – spytał zazdrośnie.

– Zmusił mnie – powiedziała łagodnie. – Tylko raz, ale mam Dane'a, więc nie żałuję. Dane jest wart wszystkiego, co przeszłam, by go mieć.

– Przepraszam, nie miałem prawa pytać. W końcu sam mu ciebie oddałem.

– Właśnie tak, oddałeś.

– Dane jest wspaniałym chłopcem. Czy jest podobny do Luke'a?

– Nie, raczej nie. Żadne z moich dzieci nie jest zanadto podobne ani do Luke'a, ani do mnie.

– Kocham je, bo są twoje.

– Jesteś jak zwykle sentymentalny. Do twarzy ci z tą siwizną. Wiedziałam, że zestarzejesz się wspaniale, Ralph. I chciałam to zobaczyć. Trzydzieści lat, Ralph, to już trzydzieści lat, jak cię poznałam. A wydaje się, że to trzydzieści dni!

– Trzydzieści lat? Tak dużo?

– Mam czterdzieści jeden, najdroższy, więc nie może być inaczej. – Wstała. – Wysłano mnie w oficjalnej misji, by cię zaprosić do rezydencji. Pani Smith przygotowała wspaniały podwieczorek na twoją cześć, a trochę później, jak się nieco ochłodzi, poda pieczone prosię z chrupiącą skórką.

Szedł przy niej w stronę domu.

– Twój syn śmieje się zupełnie jak ty, Meggie. Jego śmiech był pierwszym ludzkim głosem, jaki usłyszałem tu, w Droghedzie. Myślałem, że to ty, ale zamiast ciebie znalazłem jego.

– Dane był pierwszą osobą, którą tu zobaczyłeś?

– No tak, zdaje się, że tak.

– Co o nim sądzisz, Ralph? – zapytała.

– Spodobał mi się. Czy może być inaczej, skoro to twój syn? Do niego natychmiast poczułem sympatię, czego nie mogę powiedzieć o twojej córce. Ona też za mną nie przepada, jak sądzę.

– Justyna jest moją córką, ale też pierwszorzędną zołzą. Nauczyłam się na stare lata kląć, głównie zresztą przez nią. No i przez ciebie odrobinę. I odrobinę przez Luke'a. I przez wojnę. Zabawne, jak to wszystko się nakłada.

– Bardzo się zmieniłaś, Meggie.

– Czyżby? – Małe pełne usta rozchyliły się w uśmiechu. – Nie sądzę, naprawdę. To tylko ta nasza wielka ziemia powoli zdziera ze mnie kolejne warstwy jak siedem welonów Salomei. Albo jak warstwy cebuli – tak ujęłaby to Justyna. Ani krzty poezji w tym dziecku. Jestem wciąż tą samą dawną Meggie, Ralph, tylko nieco bardziej obnażoną.

– Może…

– Ale, Ralph, ty zmieniłeś się naprawdę.

– W jaki sposób, moja Meggie?

– Jakby cokół chwiał się przy każdym podmuchu i jakby widok stamtąd, z góry, rozczarowywał.

– Rozczarowuje – zaśmiał się bezgłośnie. – I pomyśleć, że miałem kiedyś czelność twierdzić, że nie jesteś niezwykłą! Cofam to. Jesteś jedyną kobietą, Meggie, jedną jedyną.

– Co się stało?

– Nie wiem. Może odkryłem, że dostojnicy Kościoła to olbrzymy na glinianych nogach? Może sprzedałem się za miskę soczewicy? Czy sięgam w próżnię? – Ściągnął brwi jakby w bólu. – I to chyba wszystko, w wielkim skrócie.

– Zawsze byłam bardziej realna, tylko ty tego nie umiałeś docenić.

– Nie mogłem zrobić inaczej, wierz mi! Wiedziałem, gdzie powinienem był pójść, ale nie mogłem. Może byłbym lepszym człowiekiem, nawet jeśli mniej dostojnym. Po prostu nie mogłem, Meggie. Tak bym chciał, żebyś to zrozumiała!

Delikatnie pogładziła go po ramieniu.

– Kochany Ralphie, ja naprawdę rozumiem. Wiem, wiem… Każde z nas ma coś takiego w sobie, czemu nie możemy się oprzeć, nawet jeśli wyje z bólu i pragnie śmierci. Jesteśmy, jacy jesteśmy, i to wszystko. Jak ta stara celtycka legenda o ptaku z cierniem w piersi, wyśpiewującym z siebie duszę, by umrzeć, ponieważ coś go do tego pcha i zmusza. Możemy zdawać sobie sprawę, że czynimy źle, ale ta wiedza w niczym nie zmienia naszego postępowania. Każde z nas ma swoją własną pieśń i jest przekonane, że wspanialszej nie znał świat. Rozumiesz? Sami stwarzamy własne ciernie, nigdy ani przez chwilę nie zastanawiając się nad kosztami. Pozostaje nam cierpienie i wmawianie sobie, że warto było.