– Tego właśnie nie pojmuję: cierpienia. – Spojrzał na jej dłoń, tak delikatnie leżącą na jego ramieniu, a przygniatającą go ciężarem. – Po co tyle cierpienia, Meggie?
– Spytaj Boga, Ralph. To On jest przecież autorytetem, jeśli chodzi o cierpienie. To On nas stworzył takimi, jakimi jesteśmy. To On stworzył cały świat, więc i On wymyślił cierpienie.
Bob, Jack, Hughie, Jims i Patsy uczestniczyli w kolacji, bowiem była to sobota. Następnego dnia rano, ksiądz Watty miał przyjechać, żeby odprawić mszę, ale Bob zadzwonił do niego i uprzedził, że nie będzie nikogo. Takie małe usprawiedliwione kłamstwo, aby zachować w tajemnicy pobyt kardynała Ralpha. Pięciu braci Cleary coraz bardziej przypominało swego ojca: byli teraz starsi, nieco powolniejsi w mowie, ale równie niewzruszeni i wytrzymali jak ich ziemia. A jak kochali małego Dane'a! Zdawali się wciąż na niego patrzeć, odprowadzali go wzrokiem nawet wtedy, gdy wychodził z pokoju. Nietrudno było dostrzec, że żyją w oczekiwaniu na dzień, w którym zacznie wraz z nimi gospodarować na farmie.
Kardynał Ralph odkrył też przyczynę wrogości Justyny. Dane nie odstępował go na krok, czekał na każde jego słowo, pełen sympatii do niego. Justyna była po prostu zazdrosna.
Kiedy dzieci poszły na górę, spojrzał na braci, Meggie i Fee.
– Fee, zostaw na chwilę te swoje papiery – powiedział. – Usiądź razem z nami. Chcę z wami wszystkimi porozmawiać.
Trzymała się nadal prosto i zachowała figurę, tylko piersi nieco opadły i przytyła w talii. W milczeniu usiadła na jednym z wielkich kremowych foteli naprzeciwko kardynała, między Meggie a synami, siedzącymi na kamiennych ławkach.
– Chodzi o Franka – powiedział.
Imię to zawisło między nimi, zabrzmiało dalekim echem.
– To znaczy? – Fee nie straciła panowania nad sobą.
Meggie spojrzała na kardynała, potem na matkę.
– Mów, Ralph – zażądała, nie mogąc znieść tego spokoju.
– Frank przesiedział w więzieniu już prawie trzydzieści lat. Nie wiem, czy zdajecie sobie z tego sprawę – zaczął kardynał. – Wiem, że moi ludzie informowali was, lecz prosiłem ich, by oszczędzili wam zbędnych szczegółów. Szczerze mówiąc, uważałem, że nikomu nie przyniesie to korzyści. I tak nic nie moglibyście zrobić. Myślę, że wypuszczono by go już kilka lat temu, gdyby nie to, że na początku pobytu w więzieniu w Goulburn zyskał opinię człowieka agresywnego i niezrównoważonego. Nawet podczas wojny, gdy niektórych więźniów wypuszczono do wojska, Franka zatrzymano.
Fee podniosła wzrok.
– To jego usposobienie – powiedziała spokojnie, bez żadnej emocji.
Kardynał szukał właściwych słów. Rodzina przyglądała mu się z nadzieją i obawą, chociaż nie dobro Franka mieli na myśli.
– Zapewne dziwicie się, czemu wróciłem do Australii po tylu latach – powiedział wreszcie kardynał, nie patrząc na Meggie. – Nie zawsze myślałem o was, zdaję sobie z tego sprawę. Od dnia, w którym was spotkałem, zawsze myślałem najpierw o sobie, potem o was. Kiedy Ojciec Święty wynagrodził mój trud płaszczem kardynalskim, zadałem sobie pytanie, czy jest coś, co mógłbym zrobić dla waszej rodziny, co wyraziłoby moje uczucia. – Odetchnął głęboko i skoncentrował się na Fee. – Wróciłem do Australii, by zobaczyć, co mógłbym zrobić dla Franka. Pamiętasz, Fee, naszą rozmowę po śmierci Paddy'ego i Stu? Było to dwadzieścia lat temu, ale nigdy nie zapomniałem twoich oczu. Straciły całą energię i witalność.
– Tak – powiedział Bob nagle, wpatrzony w matkę. – Właśnie tak.
– Zwalniają Franka – powiedział kardynał. – Nic innego nie mogłem zrobić, by wam pokazać, że naprawdę mi na tym zależy. Patrzył na Fee. W jej oczach zapaliło się jakieś światło – na początek była to iskierka. Poczuł sens swojego powołania pierwszy raz od czasu wojny, kiedy to rozmawiał z młodziutkim żołnierzem niemieckim o imponującym imieniu.
– Dziękuję – powiedziała Fee cicho.
– Czy przyjmiecie go z powrotem do Droghedy?
– Tu jest jego dom – odpowiedział Bob za wszystkich.
– To nie ten sam Frank – tłumaczył kardynał łagodnie. – Przed przyjazdem do Droghedy odwiedziłem go w więzieniu w Goulburn, aby przekazać wiadomość o jego losie. Musiałem mu dać do zrozumienia, że wszyscy w Droghedzie wiedzą, co się z nim działo. Jeśli wam powiem, że nie przejął się tym zbytnio, zrozumiecie, jak bardzo się zmienił. Był po prostu wdzięczny. I bardzo pragnie zobaczyć swoją rodzinę, szczególnie ciebie, Fee.
– Kiedy wychodzi? – spytał Bob odchrząkując. Radość z powodu matki mieszała się z obawą, co się stanie, gdy Frank wróci.
– Za tydzień lub dwa. Przyjedzie nocnym pociągiem. Chciałem, by przyleciał samolotem, ale on woli pociągiem.
– Patsy i ja wyjdziemy po niego – zaoferował się Jims ochoczo, po chwili jednak się speszył. – Ale my nie wiemy, jak on wygląda.
– Nie trzeba – powiedziała Fee. – Sama pojadę po niego. Sama. Jeszcze nie zdziecinniałam na tyle, by nie móc pojechać do Gilly.
– Mama ma rację – powiedziała Meggie stanowczo, powstrzymując chór protestów ze strony braci. – Pozwólcie mamie zobaczyć się z nim najpierw. Powinna go zobaczyć pierwsza.
– No, mam jeszcze trochę pracy – powiedziała Fee szorstko, wstając i idąc w kierunku biurka.
Pięciu braci wstało jak jeden mąż.
– Na nas też pora – powiedział Bob, ziewając szeroko. Uśmiechnął się nieśmiało do kardynała. – Przypomną nam się dawne czasy, gdy rano odprawisz mszę.
– Ja też powiem już dobranoc, Ralphie – odezwała się Meggie.
– Dobranoc, Meggie. – Odprowadził ją wzrokiem, po czym odwrócił się do Fee. – Dobranoc, Fee.
– Przepraszam, co mówiłeś?
– Powiedziałem dobranoc.
– Aha! Dobranoc.
Nie chciał iść na górę zaraz po Meggie.
– Przejdę się odrobinę przed snem. Wiesz co, Fee?
– Co? – spytała w zamyśleniu.
– Nie zmyliłaś mnie ani na chwilę.
Parsknęła śmiechem, który zabrzmiał dość niesamowicie.
– Czyżby? Nie byłabym taka pewna.
Było późno, wszędzie świeciły gwiazdy, gwiazdy południowego nieba. Stracił nad nimi kontrolę, chociaż wciąż jeszcze jaśniały, zbyt daleko, by ogrzać, zbyt daleko, by pocieszyć. Leżały bliżej Boga, który był obłędnym ognikiem pośród nich. Stał długo, patrząc w niebo, wsłuchując się w wiatr szumiący w drzewach, uśmiechając się do siebie.
Nie chciał natknąć się na Fee, wybrał więc klatkę schodową w drugim końcu domu. Lampa nad jej biurkiem świeciła jeszcze; widział jej sylwetkę nachyloną nad księgami. Biedna Fee. Z pewnością obawia się iść spać, chociaż może będzie jej łatwiej, gdy Frank wróci. Może.
U szczytu schodów spotkała go głęboka cisza. Kryształowa lampa stojąca na niskim stoliku w holu rzucała przyćmiony krąg światła, drgający przy każdym powiewie nocnego wietrzyka, który wydymał firanki w oknie. Przeszedł obok, jego kroki wygłuszył puszysty dywan.
Przez otwarte drzwi w pokoju Meggie padał snop światła. Wchodząc zasłonił je na chwilę, zamknął za sobą drzwi i przekręcił klucz. Meggie przebrała się już w luźną podomkę i siedziała w fotelu przy oknie, spoglądając na niewidoczne w ciemności pastwisko. Gdy wszedł, obróciła ku niemu głowę i patrzyła, jak podchodzi do jej łóżka i siada na brzegu. Wstała powoli i podeszła do niego.
– Pomogę zdjąć ci buty. Sama nigdy nie noszę takich z wysokimi cholewami. Nie mogę ich zdjąć bez zzuwaka, a zzuwak niszczy dobre buty.
– Czy wybrałaś ten kolor specjalnie, Meggi?
– Popielaty róż? – Uśmiechnęła się. – To mój ulubiony kolor i pasuje do moich włosów.