Oparł jedną nogę na jej pośladkach, podczas gdy ona ściągała buty, potem zmienił nogę.
– Taka byłaś pewna, że przyjdę, Meggie?
– Powiedziałam ci przecież. W Droghedzie jesteś mój. Gdybyś ty nie przyszedł do mnie, to ja poszłabym do ciebie, możesz być pewny. – Ściągnęła mu koszulę przez głowę i przez chwilę jej dłoń spoczęła z rozkoszną delikatnością na jego nagich plecach. Podeszłą do lampy i zgasiła ją. Przerzucił ubranie przez poręcz krzesła nasłuchując, jak porusza się w ciemności, zdejmując podomkę. A jutro rano odprawię mszę – pomyślał. – Ale to będzie dopiero jutro rano i czar już dawno pryśnie. Jest jeszcze noc i jest Meggie. Pragnąłem jej. Ona też jest sakramentem.
– Myślałem, że będziesz miał purpurową sutannę! – Dane był rozczarowany.
– Czasem noszę purpurową, ale tylko w murach mojego pałacu. Poza nim wkładam czarną sutannę, taką jak ta.
– Naprawdę masz pałac?
– Tak.
– I są tam żyrandole?
– Tak, ale w Droghedzie też są.
– Eee, Drogheda! – powiedział Dane z niesmakiem. – Założę się, że nasze są malutkie w porównaniu z twoimi. Chciałbym zobaczyć ten twój pałac i ciebie w purpurowej sutannie.
Kardynał Ralph uśmiechnął się.
– Kto wie, Dane? Może któregoś dnia tak się zdarzy.
Twarz chłopca miała niecodzienny wyraz, spojrzenie jakby nieobecne. Gdy w czasie mszy kardynał Ralph odwrócił się i napotkał to wytężone spojrzenie i uświadomił sobie, że ten wzrok jest mu skądś znany, ale żaden człowiek nie widzi się w lustrze takim, jakim jest naprawdę.
Jak co roku, na Gwiazdkę spodziewano się Luddiego i Anne Muellerów. W rezydencji pełno było ludzi radosnych, oczekujących najwspanialszego od lat Bożego Narodzenia. Minnie i Cat fałszując podśpiewywały sobie przy pracy, pulchnej twarzy pani Smith nie opuszczał uśmiech. Meggie nie komentowała faktu, iż Dane całe dnie spędzał z kardynałem, Fee wydawała się nareszcie szczęśliwa i mniej czasu spędzała przy biurku. Mężczyźni znajdywali sobie różne powody, by co wieczór wracać do rezydencji, bowiem po późnym obiedzie w salonie wrzało od rozmów, a na dobranoc pani Smith przygotowywała przekąski: grzanki z serem, gorące bułeczki z masłem i ciastka z rodzynkami. Kardynał Ralph protestował, że utyje, jeśli będzie tyle jadł, ale po trzech dniach przebywania na powietrzu, wśród ludzi i przy stole w Droghedzie nie wyglądał już na tak wymęczonego i wychudzonego jak po przyjeździe.
Czwartego dnia zrobiło się bardzo upalnie. Kardynał Ralph i Dane pojechali przyprowadzić stado owiec. Justyna, obrażona, siedziała sama w domku na drzewie, a Meggie odpoczywała na werandzie. Czułą w sobie radość spełnienia i była niezmiernie szczęśliwa. Kobieta może być sama latami, ale czuje się dobrze, kiedy zjawia się ten jedyny ukochany mężczyzna. Kiedy była z Ralphem, rozkwitała w niej każda cząstka jej ciała, której nie poświęcała Dane'owi. A gdy była z synem, rozkwitało w niej wszystko, co nie należało do Ralpha. Tylko wtedy, gdy miała ich obu przy sobie, czuła się w pełni szczęśliwa.
Było jednak coś, co rzucało cień na jej szczęście: Ralph niczego nie dostrzegł. Meggie zachowała więc swoją tajemnicę. Jeśli on nie zobaczył tego sam, to po co miałaby mu mówić? Czy zasłużył na to, by znać prawdę? Jak mógł więc sądzić, że wróciła do Luke'a? Nie zasługiwał więc na to, by wiedzieć. Czasami czuła na sobie spojrzenie bladych, ironicznych oczu Fee, ale wytrzymywała je niewzruszenie. Fee zrozumiała, naprawdę rozumiała. Rozumiała tę półnienawiść, ten żal i chęć ukarania za wszystkie samotne lata. Ralph de Bricassart wciąż w pogoni za marzeniami. Czemu miałaby go obdarować najpiękniejszym z marzeń, synem? Niech będzie tego pozbawiony. Niech cierpi, nie wiedząc nawet, że cierpi.
Zadźwięczał telefon. Meggie zawołała matkę.
– Mówi Fiona Cleary – powiedziała Fee. Gdy odłożyła słuchawkę, była blada jak kreda.
– Co się stało, mamo?
– Zwolnili Franka. Przyjeżdża nocnym pociągiem. – Spojrzała na zegarek. – Zaraz muszę jechać. Jest już po drugiej.
– Pozwól, że pojadę z tobą – zaoferowała Meggie. Nie chciała, by matka się zawiodła. Wyczuwała, że to spotkanie jest dla niej takie trudne.
– Nie, Meggie. Nic mi się nie stanie. Zajmij się wszystkim i poczekaj z obiadem na mój powrót.
– Mamo, czy się cieszysz? To wspaniale, że Frank zdąży na Boże Narodzenie!
– Tak – powiedziała Fee. – To wspaniałe.
Teraz, gdy można było latać samolotem, kolej nie miała wielu pasażerów. Kiedy więc nocny pociąg pokonał sześćset mil z Sydney i dotarł wreszcie do Gilly, nie było w nim zbyt wielu podróżnych.
Naczelnik stacji znał panią Cleary z widzenia, ale nigdy nie ośmieliłby się ją zagadnąć. Przyglądał się więc tylko, gdy schodziła z drewnianej kładki nad torami i stanęła sztywno na peronie. Wytworna starsza pani – pomyślał. – Modny kapelusz i sukienka, buty na wysokich obcasach. Widać od razu, że spokojne życie na farmie odpowiada kobiecie.
Frank z łatwością poznał matkę. Fee trudniej było rozpoznać syna w pięćdziesięcioletnim mężczyźnie, który stanął na peronie w Gilly o zmierzchu tego dnia. Był wychudzony i bardzo blady. Włosy miał podgolone wysoko, ubranie wisiało na nim bezkształtnie. Ale w sylwetce pozostało jeszcze coś z dawnej siły. Piękne ręce ściskały rondo szarego filcowego kapelusza. Nie garbił się i nie wyglądał źle, lecz widać było, jak bardzo czuje się zagubiony. Bezradnie miętosił kapelusz w garści, zdawało się, że nie spodziewał się nikogo i nie wiedział, co ze sobą zrobić.
Opanowawszy się, Fee podeszłą do niego energicznie.
– Dzień dobry, Frank – powiedziała.
Podniósł oczy, które wcale nie były oczami Franka: wyczerpane, cierpliwe, ogromnie znużone. Gdy jednak zobaczył i rozpoznał Fee, w tych oczach pojawił się niesamowity wyraz cierpienia i całkowitej bezbronności.
– Och, Frank! – powiedziała Fee i objęła go, przytulając jego głowę do ramienia. – Już dobrze, już wszystko dobrze – powiedziała uspokajająco, jak do dziecka, a potem jeszcze raz ciszej powtórzyła: – Już wszystko dobrze.
Na początku siedział w samochodzie zgarbiony i milczący, ale w miarę jak rolls nabierał szybkości po wyjeździe z miasteczka zaczął się rozglądać.
– Wygląda tak jak dawniej – wyszeptał.
– Zapewne. Czas tu płynie bardzo powoli.
Przejechali przez dudniący drewniany most nad wąską błotnistą rzeczką, wzdłuż której rosły wilgi. W odsłoniętym korycie widać było plątaninę korzeni i żwiru, w niewielkich brązowych kałużach gdzieniegdzie stałą woda. Na tym kamienistym pustkowiu wszędzie rosły eukaliptusy.
– Barwon – powiedział. – Nie sądziłem, że jeszcze go kiedykolwiek zobaczę.
Za nimi unosił się tuman kurzu, przed nimi droga biegła prosto przez wielką trawiastą nizinę.
– Nowa droga, mamo? – Rozpaczliwie szukał tematu do rozmowy, pragnąc, by sytuacja wydała się zwyczajna i normalna.
– Tak, przeprowadzili ją z Gilly do Milparinka tuż po wojnie.
Mogliby przynajmniej posmołować.
– A po co? Przyzwyczailiśmy się już do kurzu. Pomyśl, ile kosztowałoby utwardzenie podłoża, by wytrzymało tutejsze błota. Ta nowa droga jest prosta, utrzymują ją w dobrym stanie i wyeliminowała trzynaście z dwudziestu siedmiu bram. Między Gilly i rezydencją zostało już tylko czternaście. Ale zobaczysz, co myśmy z nimi zrobili. Już nie trzeba ich wciąż otwierać i zamykać.
Rolls jechał po rampie do stalowej bramy, która podniosła się leniwie i opuściła, gdy tylko samochód przejechał pod nią i oddalił się o kilka jardów.
– Cudom nie ma końca – zawołał Frank.