– Jako pierwsi założyliśmy automatyczne bramy, oczywiście tylko między drogą do Miliparinka a farmą. Bramy pastwisk trzeba nadal otwierać i zamykać ręcznie.
– Pewnie facet, który wymyślił te bramy, musiał się ich w życiu sporo naotwierać? – Frank uśmiechnął się szeroko. Była to pierwsza oznaka radości.
Umilkł jednak, więc matka skoncentrowała się na prowadzeniu, nie chcąc go przymuszać. Kiedy przejechali przez ostatnią bramę i wjechali na teren rezydencji, odetchnął.
– Zapomniałem, jak tu pięknie.
– To nasz dom – powiedziała Fee. – Zadbaliśmy o niego.
Zostawiła rollsa przy garażach i poprowadziła Franka do domu. Tym razem sam niósł walizkę.
– Chcesz mieć pokój w rezydencji, Frank, czy wolisz domek dla gości? – zapytała matka.
– Wolałbym domek, dziękuję. – Znużone oczy popatrzyły na nią. – Miło będzie być z dala od ludzi – wyjaśnił, w ten tylko sposób nawiązując do pobytu w więzieniu.
– Sądzę, że tak będzie lepiej dla ciebie – powiedziała prowadząc go do salonu. – W rezydencji jest teraz sporo ludzi: kardynał, Dane i Justyna, pojutrze, na Boże Narodzenie, spodziewamy się Anne i Luddiego Muellerów. – Zadzwoniła na podwieczorek i obeszła pokój zapalając lampy naftowe.
– Luddie i Anne Muellerowie? – zapytał.
Zatrzymała się w trakcie podkręcania knota i spojrzała na syna.
– Minęło już tyle czasu, Frank. Anne i Luddie to znajomi Meggie. – Gdy lampa paliła się tak, jak powinna, usiadła w swoim fotelu. – Kolacja będzie za godzinę, ale najpierw napijemy się herbaty. Muszę przepłukać usta po tej jedzie.
Frank usiadł niezdarnie na brzegu otomany i rozglądał się po pokoju z podziwem.
– Wygląda zupełnie inaczej niż za czasów ciotki Mary.
Fee uśmiechnęła się.
– Mam nadzieję – powiedziała.
Weszła Meggie. Trudniej mu było przyzwyczaić się do widoku Meggie jako dorosłej kobiety niż do widoku starej matki. Siostra uściskała go i wycałowała, a on chował twarz i kulił się, szukając wzrokiem matki, która siedziała patrząc na niego, jakby chciał powiedzieć, że wszystko jest w porządku, że z biegiem czasu wszystko stanie się normalne. Kiedy szukał słów, które mógłbym powiedzieć tej nieznajomej, weszła córka Meggie, wysoka chuda dziewczyna, która usiadła sztywno, przesuwając wzrok z jednej twarzy na drugą i dużymi dłońmi układając fałdki na swojej sukience. Pomyślał, że jest starsza niż Meggie wtedy, gdy opuścił dom. Wszedł syn Meggie wraz z kardynałem. Usiadł na podłodze obok siostry, spokojny i powściągliwy.
– Frank, jak się cieszę – przywitał go kardynał Ralph, odwracając się do Fee z podniesionymi brwiami. – Filiżanka herbaty? To bardzo dobry pomysł.
Bracia Cleary weszli wszyscy razem i to było najtrudniejsze, bowiem oni wcale mu nie wybaczyli. Frank wiedział, dlaczego. Dlatego, że tak zranił matkę. Nie wiedział jednak, jak im wytłumaczyć cokolwiek, jak opowiedzieć o samotności i cierpieniu, jak prosić o przebaczenie. Zależało mu zresztą jedynie na matce, a ona i tak nie musiała mu nic przebaczać.
Kardynał starał się stworzyć odpowiedni nastrój, snuł przy stole różne opowieści z dyplomatyczną swobodą i starał się wciągnąć Franka do rozmowy.
– Bob, od samego przyjazdu nie widziałem ani jednego królika. Co się z nimi stało? – spytał kardynał.
– Króliki wyzdychały – wyjaśnił Bob.
– Wyzdychały?
– Tak. Na coś, co się nazywa myxomatosis. W tysiąc dziewięćset czterdziestym siódmym Australia przestała w zasadzie liczyć się jako producent, a to głównie z powodu królików i suszy. Byliśmy w rozpaczy – zaczął opowiadać Bob, wdzięczny za temat nie dotyczący Franka.
W tym momencie Frank znowu mimowolnie zdenerwował brata.
– Wiedziałem, że było źle, ale że aż tak? – Usiadł wygodniej. Miał nadzieję, że zadowolił kardynała włączając się do rozmowy.
– Wcale nie przesadzam! – zaperzył się Bob.
– Co się stało? – wtrącił szybko kardynał.
– Dwa lata temu Naukowo-Przemysłowa Organizacja Badawcza Wspólnoty rozpoczęła w Wiktorii program doświadczalny polegający na zarażeniu królików specjalnie wyhodowanym wirusem. Nie wiem dokładnie, co to jest wirus, ale przypuszczam, że to jakiś zarazek. W każdym razie oni nazwali tego wirusa myxomatosis. Początkowo nie rozprzestrzeniał się tak dobrze, chociaż te króliki, co go złapały., zdychały. Ale w jakiś rok po próbnym zarażeniu zaczął się rozprzestrzeniać jak pożar. Sądzą, że za pomocą moskitów albo naszych żółtych chwastów. Od tego czasu króliki zdychają milionami, to je wykończyło. Czasami widzi się chore zwierzątka z wielkimi guzami w pyszczkach, strasznie to wygląda, ale to wspaniała robota, Ralphie, naprawdę wspaniała. Żadne inne zwierzę nie zaraża się, nawet pokrewne gatunki. Tak więc dzięki facetom z organizacji plaga królików została zlikwidowana.
Kardynał Ralph popatrzył na Franka.
– Czy zdajesz sobie sprawę, co to oznacza, Frank?
Biedny Frank potrząsnął głową pragnąc jedynie, by dali mu spokój.
– Wojna biologiczna na wielką skalę. Zastanawiam się, czy reszta świata wie, że w Australii między tysiąc dziewięćset czterdziestym dziewiątym a tysiąc dziewięćset pięćdziesiątym drugim rokiem wojna wirusowa doszczętnie wyniszczyła trylinową wręcz populację. No, no! To nie wymysł dziennikarzy, lecz fakt naukowy. Mogą się schować bomby atomowe i wodorowe. Wiem, że to było konieczne i że trzeba było to zrobić. Zapewne jest to przerażające.
Dane uważnie przysłuchiwał się tej rozmowie.
– Wojna biologiczna? Nigdy o tym nie słyszałem. Co to takiego, Ralphie?
– Wojna biologiczna w wielkim skrócie oznacza właśnie coś takiego, co stało się z królikami. Wyhodowanie zarazków, które są w stanie zabić lub okaleczyć tylko jeden konkretny gatunek żywej istoty.
Dane bezwiednie uczynił znak krzyża i oparł się o kolana Ralpha de Bricassart.
– Powinniśmy się pomodlić, prawda?
Kardynał z uśmiechem spojrzał na jasną głowę u swoich kolan.
To, że w końcu udało mu się znaleźć miejsce dla siebie w życiu Droghedy, Frank zawdzięczał Fee, która wobec cichej opozycji synów zachowywała się, jakby nieobecność jej najstarszego syna trwała krótko, jakby nigdy nie przyniósł rodzinie wstydu i nigdy tak straszliwie nie zranił swojej matki. Wiedziała, że pragnął uniknąć przebywania w towarzystwie pozostałych synów, i nie starała się tego zmienić. Nie namawiała go, by odzyskał dawną witalność, bo z niej już nic nie zostało. Zauważyła to już na dworcu w Gilly. Egzystencja, o której nie chciał z nikim rozmawiać, zniszczyła jego żywotność. Jedyne, co mogła dla niego zrobić, to starać się, aby był na tyle szczęśliwy, na ile to możliwe. A można było t zrobić tylko akceptując obecnego Franka, jakby nigdy innego nie było.
Nie było mowy tym, by pracował na farmie, bowiem bracia nie chcieli go, a i on nie pragnął życia, którego zawsze nienawidził. Widok rosnących roślin sprawiał mu przyjemność, więc Fee pozwoliła mu zajmować się ogrodami. Powoli bracia przyzwyczaili się do obecności Franka i przekonali się, że nie stanowi on już, tak jak dawniej, zagrożenia ich dobrobytu. Nic już nigdy nie zmieni tego, co czuje do niego ich matka, i nie miało znaczenia, czy był w więzieniu, czy w Droghedzie. Najważniejsze, że jego obecność sprawiała jej radość. Nie wtrącał się do ich życia, niczego do niego nie wnosił, niczego też nie ujmował.
Dla Fee powrót Franka nie był jednak radością. Jakże mógłby być? Widziała go codziennie i codziennie cierpiała, choć inaczej niż wtedy, gdy go nie mogła widzieć wcale. Cierpiała patrząc na to zniszczone życie, tego zniszczonego człowieka, który był jej ukochanym synem i który miał za sobą przeżycia przekraczające jej wyobraźnię.