Któregoś dnia, gdy Frank był już w domu prawie pół roku, Meggie weszła do salonu. Siedziała tam matka i patrzyła przez wielkie okna na ogród, gdzie Frank przycinał róże na ogromnym klombie przy podjeździe. Odwróciła się i w jej opanowanej twarzy było coś takiego, co ścisnęło Meggie za serce.
– Mamo! – powiedziała bezsilnie.
Fee popatrzyła na nią, pokręciła głową i uśmiechnęła się.
– To nie ma znaczenia, Meggie – powiedziała.
– Gdybym tylko mogła jakoś pomóc!
– Rób wszystko jak dotąd. Jestem ci bardzo wdzięczna. Stałaś się moim sojusznikiem.
CZĘŚĆ SZÓSTA: DANE 1954-1965
ROZDZIAŁ SIEDEMNASTY
– Mamo – Justyna zwróciła się do matki – zdecydowała, wreszcie, co będę robić.
– Sądziłam, że zdecydowałaś o tym już dawno. Sztuki piękne na uniwersytecie w Sydney, czyż nie tak?
– Chciałam odwrócić twoją uwagę, kiedy realizowałam swoje własne plany. Teraz wszystko jest już załatwione, więc mogę ci powiedzieć.
Meggie podniosła głowę znad ciasta, w którym wycinała choinki. Pomagały w kuchni ze względu na chorobę pani Smith. Spojrzała na córkę zniecierpliwiona. Z Justyną nie można było sobie poradzić. Meggie przypuszczała, że gdyby zamierzała zostać prostytutką w jednym z burdeli w Sydney, nie udałoby się nikomu odwieść jej od tego zamiaru. Kochana, okropna, niepowstrzymana Justyna!
– Umieram z ciekawości – powiedziała nie przestając wycinać ciasteczek.
– Zostanę aktorką.
– Kim?!
– Aktorką.
– Dobry Boże! – Zapomniała całkowicie o ciastkach. – Wiesz, Justyno, nie chciałabym psuć ci zabawy i naprawdę nie chcę robić ci przykrości, ale czy uważasz, że jesteś, no… fizycznie odpowiednio wyposażona, by zostać aktorką?
– O rany, mamo! – zniecierpliwiła się Justyna. – Nie gwiazdą filmową, lecz aktorką! Nie mam zamiaru kręcić pupą, wysuwać biustu do przodu czy robić nadąsanych min! Chcę grać. – Wpychała właśnie kawałki mięsa wołowego do marynaty w beczce. – Przecież mam wystarczająco dużo pieniędzy, by utrzymać się niezależnie od tego, co będę robić.
– Masz, dzięki kardynałowi de Bricassart.
– Zatem wszystko załatwione. Będę uczyć się sztuki aktorskiej u Alberta Jonesa w Culloden Theater i napisałam do Królewskiej Akademii Sztuk Dramatycznych w Londynie, żeby umieścili mnie na liście kandydatów.
– Justyno, czy jesteś całkiem pewna?
– Oczywiście. Myślała już o tym od dłuższego czasu. – Ostatni kawałek krwistego mięsa został wepchnięty do marynaty. Justyna zamknęła beczkę z głośnym trzaskiem. – No, mam nadzieję, że już nigdy więcej nie zobaczę solonego mięsa.
Meggie podała jej blachę z ciasteczkami.
– Włóż je do piekarnika. Muszę przyznać, że zaskoczyłaś mnie. Zawsze sądziłam, że jak się chce być aktorką, to trzeba wciąż odgrywać jakieś role. Nigdy nie zauważyłam, byś grała kogokolwiek, zawsze jesteś tylko i wyłącznie sobą.
– No wiesz, mamo! Znowu mylisz gwiazdy filmowe z aktorkami. Naprawdę jesteś beznadziejna.
– Wydawało mi się, że gwiazdy filmowe są aktorkami.
– Tak, ale bardzo podrzędnego rodzaju. Chyba że wcześniej grały na scenie. Nawet Laurence Olivier od czasu do czasu występuje na scenie.
Justyna trzymała na swojej toaletce zdjęcie Oliviera z jego autografem. Meggie uważała to za szczenięce zachwycenie idolem, ale pochwalała gust Justyny. Przyjaciółki, które od czasu do czasu odwiedzały Justynę w Droghedzie, przeważnie wzdychały do młodzieżowych idoli – Taba Huntera czy Rory'ego Calhouna.
– Wciąż jednak nie rozumiem – pokręciła głową Meggie. – Aktorka!
– W końcu tylko na scenie mogę sobie powrzeszczeć do woli. Tu mi nie wolno, tym bardziej w szkole czy gdziekolwiek! A ja lubię sobie powrzeszczeć!
– Tak dobrze rysujesz, Justyno. Nie chcesz zostać malarką? – upierała się Meggie.
Justyna odwróciła się od wielkiej kuchni, aby sprawdzić zawartość gazu w butli.
– Trzeba powiedzieć, żeby nam zmienili butlę. Na dziś wystarczy, ale już jest za mało. – Jasne oczy spoczęły na matce z wyrazem politowania. – Jesteś taka niepraktyczna, mamo. Sądziłam, że to zwykle dzieci nie zwracają uwagi na praktyczną stronę kariery. Posłuchaj, nie mam ochoty zemrzeć z głodu gdzieś w jakiejś mansardzie i być sławną po śmierci. Chcę być znana za życia i być finansowo niezależna. Malowanie może być moim hobby, ale żyć będę z grania. Zgadzasz się?
– Masz przecież dochody z Droghedy, Justyno – powiedziała Meggie w rozpaczy, łamiąc sobie dane przyrzeczenie, że nie będzie się wtrącać. – Nie głodowałabyś w żadnej mansardzie. Gdybyś chciała malować, możesz to robić.
– A ile to ja właściwie mam, mamo? – zainteresowała się Justyna.
– Wystarczająco dużo, byś nigdy nie musiała pracować.
– Okropność! Rozmawiałabym przez telefon i grała w brydża. Tak właśnie robią matki większości moich koleżanek ze szkoły. Oczywiście mieszkałabym w Sydney, a nie w Droghedzie. Zdecydowanie bardziej podoba mi się Sydney. – Z nadzieją spojrzała na matkę. – A czy wystarczy na usunięcie moich piegów nową elektryczną metodą?
– Sądzę, że tak. Czemu pytasz?
– Bo wtedy zauważono by wreszcie moją twarz.
– Mówiłaś, że dla aktorki wygląd nie ma znaczenia.
– Tyle, o ile. Mam już dość piegów.
– Jesteś całkiem pewna, że nie chcesz zostać malarką?
– Całkowicie – szybko zrobiła kilka piruetów po kuchni. – Moja pani, dla mnie scena!
– Jak się dostałaś do tego teatru w Sydney?
– Poszłam na próbę.
– I przyjęli cię?
– Mamo, twoja wiara w możliwości własnej córki jest wprost niezwykła. Jasne, że mnie przyjęli! Jestem przecież znakomita. Kiedyś będę sławna.
Meggie rozmieszała w płynnym lukrze trochę zielonego barwnika i zaczęła polewać zieloną masą upieczone już choineczki.
– Czy tak ci zależy na sławie, Justyno?
– No chyba! – Nasypała cukru do miski wypełnionej stopionym masłem. Mimo iż piec zamieniono na kuchnię gazową, pomieszczenie nadal nagrzewało się do granic wytrzymałości.
– Mam zamiar być sławna i już!
– Nie chcesz wyjść za mąż?
Justyna spojrzała pogardliwie.
– O nie! Całe życie wycierać zasmarkane nosy i podcierać brudne tyłki? Słuchać jakiegoś faceta, który uważa się za mądrzejszego, podczas gdy nie dorasta mi nawet do pięt? Ho, ho, to nie dla mnie!
– Słowo daję, nie wytrzymam! Jak ty się wyrażasz?! – Zachowujesz się zupełnie jak twój ojciec.
– Znów unik! Jak tylko coś ci się we mnie nie podoba, zaraz porównujesz mnie do ojca. A ja nie mogę zaprzeczyć, no nigdy nie poznałam tego dżentelmena.
– Kiedy wyjeżdżasz? – spytała Meggie zrezygnowana.
– Chcesz się mnie jak najszybciej pozbyć, tak? Nie mam ci za złe, mamo, i wcale się nie dziwię. Nie umiem inaczej. Po prostu uwielbiam szokować ludzi, szczególnie ciebie. Może zwieziesz mnie jutro na lotnisko?
– Lepiej pojutrze. Jutro pojedziemy do banku. Powinnaś wiedzieć, jakie masz fundusz, Justyno.
Justyna właśnie dosypywała mąki do ciasta, ale usłyszawszy szczególną nutę w głosie matki, podniosła na nią wzrok.
– Tak?
– Gdybyś kiedykolwiek miała kłopoty, pamiętaj, że w Droghedzie jest zawsze miejsce dla ciebie. Nie ma tego złego, co by ci zamknęło drogę do domu.
Justyna złagodniała.
– Dzięki, mamo. W gruncie rzeczy dobra z ciebie staruszka.
– Jak to staruszka? – pisnęła Meggie. – Nie jestem stara. Mam dopiero czterdzieści trzy lata.
– O rany, aż tyle?!
Meggie rzuciła w Justynę ciasteczkiem.