Popatrzył na nią smutnie i pokręcił głową.
– Och, Justyno, namiętne zaloty są dla wszystkich, nawet dla ciebie, ty zimnokrwista młoda westalko. Zobaczysz, przyjdzie taki dzień, że będziesz tego pragnęła.
– E tam! – Wstała. – Chodź, zróbmy to, zanim się rozmyślę.
– Teraz? Dzisiaj?
– A dlaczegóż by nie? Mam pieniądze na hotel, jeśli ty nie masz.
Hotel „Metropol” znajdował się w pobliżu. Śmiejąc się szli pod rękę pustymi sennymi uliczkami. Z restauracji wychodzili już amatorzy kolacji, w teatrach przedstawienia jeszcze się nie zakończyły. Spotykali jedynie grupy amerykańskich marynarzy z oddziałów specjalnych stojących właśnie w porcie i młode dziewczyny udające zainteresowanie wystawami sklepowymi, a tak naprawdę zerkające na marynarzy. Nikt nie zwracał na nich uwagi, co odpowiadało Arturowi. Wszedł do apteki i po chwili wyszedł zadowolony.
– Mam już wszystko, moja droga.
– Co kupiłeś? Kondomy?
Skrzywił się.
– Oczywiście, że nie. Kupiłem ci trochę kremu. A skąd wiesz o kondomach?
– Była siedem lat w internacie katolickiej szkoły. Myślisz, że cośmy tam robiły? Modliłyśmy się? – Uśmiechnęła się szeroko. – To prawda, nie robiłyśmy wiele, ale gadałyśmy o wszystkim.
Pan i pani Smith obejrzeli swój pokój, całkiem niezły jak na pokoje hotelowe w tamtych czasach. Był duży, z pięknym widokiem na most w porcie, oczywiście bez łazienki, ale z miską i dzbankiem na stojaku z marmurowym blatem. Pasowały do wielkich wiktoriańskich mebli.
– Co dalej? – zapytała odsłaniając zasłony. – Piękny widok nie sądzisz?
– Tak. A jeśli chodzi o to co dalej, to zdejmujesz majtki.
– Czy coś jeszcze? – spytała figlarnie.
Westchnął.
– Zdejmij wszystko, Justyno! Jeśli nie czuje się ciała, to nie ma takiego efektu.
Rozebrała się sprawnie i bez krygowania, wdrapała na wielkie łoże i rozsunęła nogi.
– Czy tak, Arturze?
O Boże! – powiedział, ostrożnie składając spodnie; żona nigdy nie omieszkała sprawdzić, czy nie są pomięte.
– Co? Co się stało?
– Naprawdę jesteś rudzielcem.
– A czego się spodziewałeś? Purpurowych piórek?
– Kochanie, żarty psują nastrój, przestań już. – Wciągnął brzuch, odwrócił się i podszedł do łóżka. Położył się obok niej i zaczął drobnymi pocałunkami okrywać jej twarz, szyję, pierś. – Mhm, miło. – Otoczył ją ramieniem. – No, dobrze tak?
– Chyba tak. Tak, raczej tak.
Zapadłą cisa, którą przerywały tylko pocałunki i rzadka mruczenie. W drugim końcu pokoju stała olbrzymia stara toaletka z ruchomym lustrem, nachylonym przez któregoś z poprzednich lokatorów pod takim kątem, by odzwierciedlać arenę miłości.
– Arturze, zgaś światło.
– Nie, kochanie! Lekcja numer jeden. Nie ma takiego aspektu miłości, którego nie można praktykować w świetle.
Kiedy uznał, że jest dostatecznie przygotowana, wpasował się między jej nogi. Zabolało, ale było przyjemnie. Justyna czuła może nie ekstazę,, ale pewne zadowolenie. I wtedy, przypadkiem zobaczyła ich odbicie w lustrze stojącym naprzeciwko łóżka.
W tej perspektywie wyglądali cokolwiek dziwnie: jego nogi ciemno owłosione pomiędzy jej gładkimi i pozbawionymi piegów. W samym środku znajdowały się pośladki Artura, które rozwierały się, ściągały i podskakiwały w rytm jego ruchów, a nad bliźniaczymi kulami sterczały dwa kosmyki jasnych włosów, wesoło do niej kiwające.
Justyna spojrzała raz i drugi, wsadziła pięść w usta, tłumiąc narastający śmiech.
– Kochanie, już, już dobrze! Już cię otworzyłem, więc nie może tak boleć – wyszeptał Artur. Przyciągnął ją bliżej, szepcząc czułe słówka.
W końcu Justyna nie wytrzymała. Odchyliła głowę zanosząc się od śmiechu. Im bardziej on miękł z wściekłości, tym bardziej ona się śmiałą, bezsilnie wskazując palcem w lustro i ocierając łzy. Całym jej ciałem targały konwulsje choć nie były wynikiem rozkoszy, jak to sobie biedny Artur wyobrażał.
Pod wieloma względami Justyna byłą Dane'owi bliższa niż matka. Ich uczucia do mamy nie miały wpływu ani w żaden sposób nie przeszkadzały temu, co żywili do siebie. Wzajemne uczucie pogłębiło się jeszcze, gdy Meggie, zajęta objeżdżaniem pastwisk, nie miała dla nich czasu. Zwyczaj szukania w sobie oparcia został ugruntowany po wsze czasy.
Choć zasadniczo różnili się charakterem, miele wiele wspólnych upodobań, a różnice zdań potrafili instynktownie tolerować. W istocie znali się doskonale. Jej naturalnym odruchem było ubolewać nad ludzkimi słabościami, wygonie zapominając o własnych, on zaś rozumiał i przebaczał ludziom ich słabości, będąc jednocześnie bezlitosnym dla siebie. Ona czuła się silna i nie do pokonania, on uświadamiał sobie niebezpieczną słabość.
Wszystko to razem tworzyło niemal idealną przyjaźń, dla której nie było rzeczy niemożliwych. Justyna była zdecydowanie bardziej gadatliwa, stąd też Dane wiedział o niej więcej niż ona o nim. W pewnym sensie była amoralna, nie było bowiem dla niej żadnej świętości. Dane zrozumiał, że powinien być jej sumieniem. Z miłością i oddaniem zgadzał się na rolę biernego słuchacza, co niewątpliwie zdenerwowałoby Justynę, gdyby o tym wiedziała. Ale ona nie podejrzewała niczego, opowiadała mu bowiem o wszystkim i o niczym od chwili, w której zaczął cokolwiek rozumieć.
– Zgadnij, co mi się przytrafiło wczoraj? – rzuciła Justyna poprawiając wielki słomkowy kapelusz, tak by osłaniał jej twarz i szyję.
– Zagrałaś pierwszą główną rolę – powiedział Dane.
– Palant! I nie uprzedziłabym cię żebyś mógł mnie w niej zobaczyć? Zgaduj jeszcze raz.
– Dostałaś cios od Bobbie, przeznaczony dla Billie.
– Znowu pudło.
Znudzony wzruszył ramionami.
– Nic mi nie przychodzi do głowy.
Siedzieli na trawie w pobliżu wielkiej gotyckiej katedry Marii Panny. Dane zadzwonił wcześniej z pytaniem, czy spotka się z nim przed specjalną ceremonią w katedrze, na której chciał być. Justyna nie miała nic przeciwko temu, zamierzała mu przecież opowiedzieć o swojej przygodzie.
Dane kończył już naukę w Riveriew. Był prymusem, kapitanem drużyny krykieta, piłki ręcznej i tenisa. Miał dopiero siedemnaście lat, ale mierzył prawie dwa metry, mówił barytonem i szczęśliwie ominęły go dolegliwości wieku dojrzewania. W zasadzie nie golił się jeszcze, ale pod każdym innym względem przypominał bardziej młodego mężczyznę niż chłopca. Tylko mundurek szkolny zdradzał, że jest uczniem.
Dzień był słoneczny i ciepły. Dane zdjął słomkowy kapelusz, stanowiący część szkolnego umundurowania, i wyciągnął się na trawie. Justyna siedziała obok, rękoma obejmując kolana i sprawdzając co chwila, czy każdy centymetr odkrytej skóry znajduje się w cieniu. Otworzył leniwie jedno niebieskie oko i spojrzał w jej kierunku.
– No więc, co ci się wczoraj przytrafiło?
– Straciłam dziewictwo. Przynajmniej tak sądzę.
Otworzył oczy.
– Nabierasz mnie.
– Skądże! Najwyższy czas. Jak mam być dobrą aktorką, skoro nie mam pojęcia, co się dzieje między kobietą a mężczyzną?
– Powinnaś zachować to dla mężczyzny, którego poślubisz.
Na jej twarzy pojawił się grymas.
– Naprawdę, Dane czasami jesteś taki staroświecki, że aż wstyd! A co by było, gdybym spotkała tego mężczyznę dopiero po czterdziestce? Chciałbyś, żebym przez wszystkie te lata tego strzegła? Ty masz taki zamiar?
– Sądzę, że się nie ożenię.
– Ani ja. W takim razie po co obwiązywać to niebieską wstążeczką i wkładać między niespełnione marzenia? Nie mam zamiaru umrzeć w nieświadomości.
Uśmiechnął się.
– To już ci się nie uda. – Przekręcił się na brzuch i oparłszy brodę na dłoni popatrzył na nią uważnie i z zatroskaniem. – Jak było? To znaczy, czy nie było obrzydliwie? Podobało ci się?