Выбрать главу

– Dzięki Bogu! To tam się schowały? Bałam się już, że zjadł je pudel pani D. Od tygodnia źle wygląda, bałam się napomknąć o zniknięciu tych druciaków. Byłam pewna, że je zjadł, to okropne zwierzę zeżre wszystko. Chociaż – Justyna zastanowiła się przez chwilę – wcale bym nie rozpaczała.

Meggie wyprostowała się ze śmiechem.

– Och, Justyno! Nawet nie wiesz, jaka jesteś śmieszna! – Rzuciła druciaki na stertę rzeczy na łóżku. – Przynosisz wstyd Droghedzie, a tyle czasu poświęciłyśmy, żeby nauczyć cię porządku i czystości.

– Trzeba było mnie zapytać, powiedziałabym wam, że to strata czasu. Chcesz zabrać je do Droghedy? Wiem, że na statku mogę mieć nieograniczony bagaż, ale spodziewam się, że Londyn zawalony jest takimi druciakami.

Meggie przerzuciła opakowanie druciaków do pudła z napisem „Pani D”.

– Sądzę, że damy je pani Devine, w końcu to ona musi przygotować tę norę dla następnego lokatora. – Na brzegu stołu chwiała się sterta talerzy z okropnymi wąsami pleśni. – Nigdy nie zmywasz naczyń?

Justyna zachichotała beztrosko.

– Dane twierdzi, że ja ich nie zmywam, tylko golę.

– W takim razie tę partię musiałabyś najpierw posłać do fryzjera! Czemu nie zmywasz ich zaraz po jedzeniu?

– Musiałabym iść z nimi na dół do kuchni, a ponieważ zazwyczaj jadam po północy, moje bieganie po schodach nie byłoby mile widziane.

– Daj mi to puste pudło. Sama je pozmywam – powiedziała zrezygnowana Meggie. Zanim zaczęła pomagać Justynie przy pakowaniu, wiedziała, co ją czeka, i nawet się cieszyła. Tak rzadko w końcu mogła Justynie pomóc w czymkolwiek. Na ogół, gdy podejmowała takie próby czuła się jak kompletna idiotka. Tym razem jednak pomoc dotyczyła spraw domowych, sytuacja odwróciła się, mogła się tym zajmować nie wychodząc za idiotkę.

Jakoś udało się wszystko doprowadzić do końca. Zapakowały się do dużego samochodu, którym Meggie przyjechała z Gilly, i pojechały do hotelu „Australia”, gdzie Meggie wynajęła apartament.

– Powinniście wynająć dom w Palm Beach albo Avalon. Tu jest okropnie dokładnie pośrodku placu Martina! – skrzywiła się Justyna, składając walizki w drugiej sypialni. – Wyobraź sobie tylko, dwa kroki od morza! Nie skłoniłoby cię to do częstszego przyjeżdżania z Gilly?

– A po co miałabym przyjeżdżać do Sydney? W ciągu ostatnich siedmiu lat byłam tu dwa razy: raz odprowadzałam Dane'a, a teraz ciebie. Gdybyśmy mieli tu dom, stałby cały czas pusty.

– Bzdury.

– Dlaczego?

– Dlaczego? Bo świat to nie tylko ta wasza Drogheda! O rany, ta dziura doprowadza mnie szaleństwa!

Meggie westchnęła.

– Wierz mi, Justyno, przyjdzie czas, że zatęsknisz za Droghedą.

– Dane też?

Nie patrząc na córkę, Meggie wzięła torbę ze stołu.

– Spóźnimy się. Madame Rocher powiedział, że pokaz jest o drugiej. Jeśli chcesz kupić te sukienki przed wyjazdem, musimy się pospieszyć.

– Powinnam wiedzieć, kiedy posuwam się za daleko – rzuciła Justyna z uśmiechem.

W salonie Germaine Rocher przyglądała się modelkom prezentującym stroje.

– Podoba mi się ta pomarańczowa. Co o niej myślisz? – spytała Justyna.

– Nie do twoich włosów. Radzę ci zdecydować się na odcienie szarości.

– E tam! Uważam, że pomarańczowy doskonale pasuje do moich włosów. W szarym wyglądam jak mysz przywleczona przez kota, jakaś zabłocona i na wpół zgniła. Czasy się zmieniają, mamo. Rude dobrze wygląda nie tylko w białym, szarym, czarnym, szmaragdowym czy też w tym okropny kolorze który ty stale nosisz. Co to jest? Popielaty róż? To staroświeckie!

– Jeśli chodzi o mój kolor, to trafiłaś – powiedziała Meggie. Popatrzyła na córkę. – Naprawdę jesteś potworna – dodała krzywiąc się, choć nie bez czułości.

– Wezmę pomarańczową, szkarłatną, tę w purpurowy wzorek, butelkową zieleń, tamten wiśniowy kostium…

Meggie siedziała nie wiedząc: śmiać się czy płakać. Co zrobić z taką dziewczyną jak Justyna?

Trzy dni później „Himalaje” odpływały z portu Darling. Był to piękny, stary statek w bardzo dobrym stanie, zbudowany w czasach, gdy nikomu się nie spieszyło i było rzeczą normalną, że do Anglii płynęło się cztery tygodnie przez Kanał Sueski, a pięć dookoła Przylądka Dobrej Nadziei.

– Ale fajnie! – śmiałą się Justyna. – Całą drużyna piłkarska płynie pierwszą klasą. Nie będę się nudziła, chłopcy są fantastyczni.

– To chyba dobrze, że uparłam się przy pierwszej klasie?

– Chyba tak.

– Justyno, jak ty mnie denerwujesz! Zawsze mnie denerwowałaś! – przerwała jej Meggie szorstko, rozgniewana tym brakiem wdzięczności, jak sądziła. Smarkula przynajmniej przy pożegnaniu mogła udawać, że żal jej wyjeżdżać. – Jesteś uparta, gruboskórna i samowolna! Doprowadzasz mnie do pasji!

Justyna nie odpowiedziała, odwróciła głowę, jakby wolała usłyszeć sygnał dla żegnających do opuszczenia statku, niż to, co mówiła matka. Opanowała drżenie warg i przywołała wesoły uśmiech.

– Wiem,,, że doprowadzam cię do pasji – powiedziała wesoło patrząc w oczy matce. – Nie przejmuj się. Jesteśmy tacy, jacy jesteśmy. Zawsze mówiłaś, że wrodziłam się w ojca.

Uścisnęły się nieśmiało i Meggie zeszła na ląd, zadowolona, że może wtopić się w tłum żegnających. Justyna wyszła na górny pokład i stanęła przy balustradzie, trzymając w rękach zwinięte kolorowe wstążki. Daleko w dole, na nadbrzeżu, drobna postać w popielatoróżowej sukience i kapeluszu podeszła do wyznaczonego miejsca i stanęła osłaniając oczy przed słońcem. Coś w sylwetce Meggie kazało pomyśleć Justynie o jej wieku, zbliżającej się pięćdziesiątce. Pomachały do siebie w tej samej chwili i Justyna rzuciła pierwszą wstążką. Meggie zręcznie złapała drugi koniec i tak załopotały na wietrze kolejno czerwona, niebieska, żółta, różowa, zielona, pomarańczowa.

Drużynę piłkarską żegnała orkiestra kobziarzy. Powiewały chorągiewki, wiatr wydymał kraciaste spódniczki, piszczały kobzy staroświecką melodię „Nadeszła godzina”. Pasażerowie, na ogół ludzie młodzi, stali ściśnięci przy balustradzie, trzymając kurczowo końce wstążek, na nadbrzeżu setki ludzi patrzyło do góry na twarze tych, co odpływali daleko, na drugą półkulę, by zobaczyć, jak wygląda prawdziwa cywilizacja. Tam będą mieszkać, pracować, niektórzy wrócą po paru latach, inni nie wrócą wcale.

Srebrzystobiałe obłoki wyglądały jak porwana wata, którą rozdmuchiwał po niebie porywisty australijski wiatr. Słońce grzało w głowy i plecy ludzi wiszących przy burtach, mnóstwo łopoczących na wietrze wstążek łączyło statek z brzegiem. Nagle pojawiła się szpara między burtą a drewnianą konstrukcją nadbrzeża. Powietrze wypełniły krzyki i płacz. Jedna po drugiej wstążki rwały się, trzepotały na wietrze i miękko opadały, by na powierzchni wody utworzyć splątaną sieć, obok skórek pomarańczy i meduz.

Justyna trwała przy balustradzie, dopóki nadbrzeże nie zmieniło się w kilka ostrych kresek i różowych punkcików. Holowniki obróciły „Himalaje” i wyprowadziły pod przęsłami mostu na środek wspaniale lśniącej w słońcu wody.

Było to całkiem inne uczucie niż wycieczka promem do Manly, chociaż płynęli tą samą trasą obok Neutral Bay i Rose Bay, i Cremone, i Vauclause. Tym razem wychodzili na pełne morze między groźnymi kilfami u wejścia do zatoki, o które rozbijały się wielkie wachlarze piany. Dwanaście tysięcy mil – na drugi koniec świata. Niezależnie jednak od tego, czy wrócą czy nie, nie odnajdą już swego miejsca ani tu, ani tam, poznali bowiem dwa różne kontynenty i posmakowali dwóch odmiennych stylów życia.

Justyna odkryła, że dla ludzi z pieniędzmi Londyn jest czarującym miastem. Nie dla niej ubogie życie na obrzeżach dzielnicy Earl's Court, zwanej Doliną Kangurów, jako że mieszkali tam Australijczycy. Nie dla niej los przeciętnego Australijczyka, gnieżdżącego się w schronisku młodzieżowym, pracującego za grosze gdzieś w biurze, szkole lub w szpitalu, trzęsącego się z zimna nad małym grzejnikiem w zimnym, wilgotnym pokoju. Justyna mogła sobie pozwolić na mieszkanko z centralnym ogrzewaniem w Kensington, niedaleko Knightsbridge, gdzie było wiele takich mieszkań, przerobionych swego czasu z garaży czy stajen. Czekało też na nią miejsce w trupie Ckyde'a Daltinham-Robertsa, zwanej Grupą Elżbietańską.