Выбрать главу

Gdy nadeszło lato, pojechała pociągiem do Rzymu. W późniejszych latach z uśmiechem wspominała, jak niewiele zapamiętała z tej pierwszej długiej podróży przez Francję i Włochy. Zajęta bowiem była zapamiętywaniem rzeczy, o których chciała opowiedzieć Dane'owi.

Czy to Dane, ten wysoki, jasnowłosy młodzieniec na peronie? Wyglądał jak zawsze, lecz wydawał się obcy. Nie należał już do jej świata. W pierwszej chwili chciała go zawołać, lecz głos zamarł jej na ustach. Cofnęła się w głąb przedziału, by móc się mu przyjrzeć, pociąg zatrzymał się bowiem zaledwie na kilka kroków od miejsca, gdzie stał i spokojnie szukał jej wzrokiem w oknach wagonu. Ta rozmowa będzie dość jednostronna – uświadomiła sobie Justyna – Dane bowiem nie czuł podobnej potrzeby dzielenia się z nią swymi przeżyciami. Już nie był jej małym braciszkiem. Jego życie miało teraz tyle wspólnego z nią co z Droghedą. Dane, braciszku, jak można poświęcać jakiejś sprawie dwadzieścia cztery godziny na dobę?

– A kuku! Myślałeś, że wystawiłam cię do wiatru, co? – powiedziała zachodząc go od tyłu.

Odwrócił się i uścisnął jej dłonie.

– Głupiutka – rzekł ciepło, biorąc ją pod rękę i odbierając od niej walizkę. – Dobrze, że już jesteś – powiedział, gdy wsiedli do jego czerwonego sportowego wozu.

– Tak się cieszę. Mam nadzieję, że znalazłeś mi jakieś fajne miejsce, bo nie mam zamiaru siedzieć w Watykanie w jednej celi z całą kupą księży.

– Nie pozwoliliby ci, nawet gdybyś chciała. Zarezerwowałem ci pokój w pobliskim pensjonacie. Mówią tam po angielsku. W Rzymie zresztą nie powinnaś mieć kłopotów, zawsze znajdzie się ktoś, kto mówi po angielsku.

– W takich sytuacjach chciałabym mieć twój talent do języków. Ale poradzę sobie, w pantomimie podobno jestem doskonała.

– Mam dwa miesiące wakacji. Czyż to nie wspaniale, Justyno? Możemy najpierw zwiedzić Francję i Hiszpanię, a potem pojechać na miesiąc do Droghedy. Tęsknię za naszą starą farmą.

– Tęsknisz? – Popatrzyła na niego, na jego piękne dłonie z wprawą prowadzące samochód z zwariowanym ruchu ulicznym Rzymu. – Ja nie tęsknię, Londyn jest fascynujący.

– Mnie nie oszukasz – powiedział. – Dobrze wiem, ile dla ciebie znaczy Drogheda i mama.

Justyna zacisnęła pięści, ale nic nie powiedziała.

– Nie masz nic przeciwko herbacie z moimi przyjaciółmi dziś po południu? – zapytał, gdy dotarli na miejsce. – Pospieszyłem się trochę i przyjąłem zaproszenie w twoim imieniu. Bardzo chcą cię poznać, a ponieważ będę wolny dopiero jutro, nie chciałem odmawiać.

– Nie przejmuj się, gdybyś przyjechał do Londynu, też bym pokazywała cię wszystkim znajomym. To miłe, że chcesz pokazać tych wszystkich facetów z seminarium, tylko co ja z tego będę miała? Przecież muszę się trzymać od nich z daleka!

Podeszłą do okna i popatrzyła na mały brudny placyk. Pośrodku rosły dwa smutne platany, między nimi stały ze trzy stoliki, a z boku niezbyt piękny kościółek z odpadającym tynkiem.

– Dane…

– Tak?

– Rozumiem, naprawdę rozumiem.

– Wiem. – przestał się uśmiechać. – Chciałbym, żeby mama też zrozumiała.

– Mama patrzy na to inaczej. Sądzi, że ją opuściłeś. A tak wcale nie jest, prawda? Nie martw się, z czasem się przekona.

– Mam nadzieję – zaśmiał się. – Przy okazji, to nie facetów z seminarium dziś spotkasz. Nie odważyłbym się tak wodzić ich na pokuszenie i ciebie też. Idziemy do kardynała de Bricassart. Wiem, że go nie lubisz, ale obiecaj mi, że nie będziesz się wygłupiać.

– Obiecuję! Nawet pocałuję każdy pierścień, który mi podsunie.

– Pamiętasz? Taki byłem wtedy wściekły, że tak mnie zawstydziłaś.

– No wiesz! Od tego czasu całowałam już tyle niehigienicznych rzeczy. W szkole aktorskiej był taki młodzian z trądzikiem i chuchem na kilometr, a ja musiałam go pocałować ze dwadzieścia dziewięć razy. Mogę cię zapewnić, że po nim nic nie jest straszne. – Przygładziła włosy i odwróciła się do lustra. – Zdążę się przebrać?

– Nie przejmuj się, wyglądasz wspaniale.

– Kto tam jeszcze będzie?

– Kardynał di Contini-Verchese.

Znała to nazwisko i zdziwiła się.

– Uff! Obracasz się wśród ludzi wysoko postawionych!

– Tak. Staram się być tego godzien.

– Czy to znaczy, że są tacy, którzy utrudniają ci życie?

– Nie, niezupełnie. To nie jest istotne, kogo się zna. Nie myślę o tym i inni też o tym nie myślą.

Nigdy dotąd Justyna nie odczuwała tak dotkliwie zbyteczności kobiet w życiu niektórych mężczyzn. W Watykanie dla kobiet nie było miejsca, z wyjątkiem prostych zakonnic do posługi. Miała na sobie kostium w oliwkowym kolorze, który włożyła jeszcze przed Turynem i który był już dość wymięty po tylu godzinach siedzenia w pociągu. Szła po miękkich karmazynowych chodnikach i przeklinała w duchu pośpiech Dane'a, żałując, że nie odświeżyła się po podróży.

Kardynał de Bricassart wstał na ich powitanie z uśmiechem na twarzy. Był bardzo przystojnym starszym panem.

– Moja droga Justyno – powiedział wyciągając w jej kierunku dłoń z pierścieniem, a spojrzenie jego wyraźnie mówiło, że pamięta ich poprzednie spotkanie. – Wcale nie przypominasz swojej matki.

Trzeba przyklęknąć, ucałować pierścień, uśmiechnąć się pokornie, wstać i uśmiechnąć się znowu, już nieco mniej pokornie.

– To prawda. Przydałaby mi się jej uroda, ale mimo to na scenie daję sobie radę. W gruncie rzeczy nie chodzi o to, jaką ma się twarz, tylko o to, czy potrafi się przekonać widzów, że jest ona inna niż w rzeczywistości.

Z krzesła doszedł ją suchy śmiech. Podeszłą, by znów ucałować pierścień na starzejącej się żylastej dłoni, lecz tym razem spojrzała w oczy, w których, ku swojemu zdumieniu, zobaczyła głęboką miłość. Miłość do niej, do osoby, której nigdy nie widział, o której nie mógł dużo słyszeć. Ale to była miłość. Kardynała de Bricassart nie lubiła dalej,, tak jak wtedy, gdy miała zaledwie piętnaście lat, ale tego staruszka pokochała natychmiast.

– Usiądź, moja droga – rzekł kardynał Vittorio wskazując na krzesło obok siebie.

– Witaj, kotku – powiedziała Justyna drapiąc ciemnoszarą kotkę. – Ładna.

– Istotnie.

– Jak ma na imię?

– Natasza.

Drzwi otworzyły się natychmiast i do pokoju wszedł mężczyzna, na szczęście w cywilnym ubraniu. Jeśli zobaczę jeszcze jedną czerwoną sutannę – pomyślała Justyna – zacznę ryczeć jak byk.

Nie był to jednak ktoś zwyczajny. Zapewne w Watykanie mają taką zasadę – myślała psotnie – że nie wpuszczają zwyczajnych ludzi. Był tak potężnie zbudowany, że wyglądał na bardziej krępego niż w rzeczywistości – szeroki w ramionach, z wielką lwią głową i długimi rękoma jak postrzygacz. Przypominał trochę małpę, lecz poruszał się ze swobodą człowieka, który sięga po to, co mu się należy, szybko i pewnie.

– Rainer, przychodzisz w samą porę – powiedział kardynał Vittorio wskazując na krzesło po lewej stronie. – Moja droga – zwrócił się do Justyny, podczas gdy mężczyzna całował jego pierścień. – Chciałbym ci przedstawić mojego przyjaciela, pana Rainera Moerlinga Hartheima, to jest siostra Dane'a, Justyna.