– Nieważne, co robię i czego nie robię, ważne, że ty uważasz mnie za atrakcyjnego.
Miała już powiedzieć, że nawet nie wyobrażała go sobie jako kochanka, ale uznała, że to nie ma sensu. Gdyby pozwolił jej to powiedzieć, może doszedłby do wniosku, że jego czas jeszcze nie nadszedł, ale stało się inaczej, wziął ją w ramiona i zanim udało jej się myśli ubrać w słowa, pocałował. Przez minutę stała umierająca, rozdarta, szamocąca się, nie mogąc znaleźć jakiejkolwiek odpowiedzi. Jego usta były wspaniałe! I włosy, takie gęste, puszyste, z przyjemnością zatopiłaby w nich palce. Wziął jej twarz w dłonie i wyznał z uśmiechem:
– Kocham cię.
Ręce jej uniosły się do jego nadgarstków, ale nie po to, by je ująć łagodnie, lecz wpiła się w nie paznokciami, przecinając skórę aż do krwi.
Justyna schyliła się, by podnieść kopertę, upuściła torebkę i szal, zrzuciła buty i weszła do salonu. Ciężko usiadła na skrzyni i gryząc wargi spojrzała z niewytłumaczalnym żalem na wspaniałą fotografię Dane'a, zrobioną na pamiątkę jego wyświęcenia. Jej bose stopy bezwiednie gładziły zwinięty futrzak ze skór kangurów. Wykrzywiła się z niesmakiem i wstała szybko.
Weszła do kuchni, otworzyła lodówkę, wyjęła dzbanek ze śmietanką i puszką kawy. Odkręciła kran, aby nabrać zimnej wody i rozejrzała się zdumiona, jakby nigdy dotąd nie widziała tego pomieszczenia. Zobaczyła tu i ówdzie oderwaną tapetę, spojrzała na filodendron zawieszony w koszyku pod sufitem, na zegar w kształcie czarnego kota, który poruszał ogonem i oczyma, jakby dziwił się wciąż lekkomyślnemu traceniu czasu. „Zapakuj szczotkę do włosów” – przypominał napis na kalendarzu. Na stole leżała podobizna Raina, którą naszkicowała kilka tygodni temu. A obok paczka papierosów. Wzięła jednego i zapaliła. Nastawiła czajnik i przypomniała sobie o liście matki, wciąż jeszcze ściskanym w dłoni. Usiadła przy stole kuchennym i oparła nogi na blacie. Zrzuciła rysunek. Odczep się Rainerze Moerlingu Hartheimie! Mnie na tobie nie zależy, ty wielki, sztywniacki szkopie! Nie potrzebujesz mnie, tak? Ja ciebie też nie!
„Moja droga Justyno – pisała Meggie. – Przypuszczam, że działasz z właściwym sobie impulsywnym pośpiechem, mam więc nadzieję, że otrzymasz mój list na czas. Jeśli coś, co ostatnio napisałam, spowodowało twoją nagłą decyzję, przebacz mi. Nie miałam zamiaru sprowokować tak drastycznej reakcji. Po prostu potrzebowałam trochę współczucia, a wciąż zapominam, że pod tą twoją gruboskórnością kryje się osoba bardzo wrażliwa.
Oczywiście, że jestem samotna, bardzo samotna, ale tego nie zmieni twój powrót do domu. Gdybyś tylko pomyślała chwilę, zrozumiałabyś to. Co chcesz osiągnąć wracając do domu? Nie masz takiej mocy, by zwrócić mi to, co utraciłam, i nie możesz mi tego odkupić. Zresztą nie jest to jedynie moja strata. Jest to również twoja strata, Nanny i pozostałych. Mam wrażenie, że sądzisz, całkiem niesłusznie, że w jakiś sposób jesteś za to odpowiedzialna. Podejrzewam, że obecny impuls jest aktem skruchy. Dane był dorosłym mężczyzną, a nie bezbronnym niemowlęciem. Ja go puściłam przecież, prawda? Gdybym myślała jak ty, siedziałabym teraz w zakładzie dla umysłowo chorych, oskarżając się o to, że pozwoliłam mu żyć jego własnym życiem. Ale ja tego nie robię. Nikt z nas nie jest Bogiem, a sądzę, że miałam więcej niż ty okazji poznać tę prawdę.
Wracając do domu, chcesz mi swoje życie złożyć w ofierze. Nie chcę tego. I nigdy nie chciałam. Odmawiam. Nie należysz do Droghedy, nigdy tu nie pasowałaś. Sama jeszcze nie wiesz, gdzie jest twoje miejsce. Radzę ci, być w tej chwili usiadła i przemyślała wszystko. Czasami jesteś naprawdę tępa. Rainer to bardzo miły facet, ale nie spotkałam jeszcze mężczyzny, który byłby takim altruistą, za jakiego ty go uważasz. Ze względu na Dane'a, Justyno, zejdź wreszcie na ziemię!
Moje kochanie! Zgasło światło, zgasło światło dla nas wszystkich. I nic na to nie poradzimy, zrozum to. Nie chcę cię obrażać, udając, że jestem szczęśliwa. Nie jest to stan ludzki. Ale jeśli sądzisz, że my w Droghedzie spędzamy dni na płaczu i żałobie, mylisz się. Jest nam dobrze, a jednym z powodów jest to że nadal jesteś światłem naszego życia. Światłą Dane'a już nie ma. Proszę cię, Justyno kochana, spróbuj pogodzić się z tym.
Odwiedź nas w Droghedzie, bardzo byśmy chcieli cię zobaczyć, ale nie przejeżdżaj na stałe. Nie zaznasz szczęścia mieszkając tu. Byłoby to poświęcenie tyleż niepotrzebne, ile bezużyteczne. Nawet rok spędzony z dala od teatru mógłby negatywnie zaważyć na twojej karierze. Zatem zostań tam, gdzie jest twoje miejsce, i dobrze wypełniaj swoje obowiązki w świecie”.
Poczuła się jak w pierwszych dniach po śmierci Dane'a. Był to ten sam rodzaj bólu, jałowego, bólu nie do uniknięcia. Ta sama udręczona niemoc. Oczywiście, nic na to nie mogła poradzić. Nie było sposobu by naprawić cokolwiek. Po prostu nie było.
Czajnik gwizdał. Jak to jest być jedyną córeczką mamusi, jedynaczką? Ale ja nie jestem tym dzieckiem, którego pragnie ta biedna, stara, odchodząca już kobieta. Mamo! Mamo! Nie sądzisz, że gdyby to leżało w granicach ludzkich możliwości, zrobiłabym to? Stare lampy wymienić na nowe, moje życie za niego! To niesprawiedliwe, że właśnie Dane musiał umrzeć… Ona ma rację. Mój powrót do Droghedy nie zmieni faktu, iż on nigdy ta nie powróci. Jest tam co prawda pochowany, lecz już nigdy nie wróci. Zgasło światło, a ja nie umiem go rozniecić od nowa. Rozumiem jednak, co chciała przez to powiedzieć. moje światło pali się nadal w niej, choć nie jestem w Droghedzie.
Fritz otworzył drzwi. Ubrany był nie w granatowy uniform kierowcy, lecz w eleganckie ubranie kamerdynera. Uśmiechnął się, sztywno ukłonił i trzasnął obcasami na stary germański sposób.
– Czy jesteś skromnym sługą pana Hartheima, czy może jego stróżem? – zapytała podając płaszcz.
Fritz pozostał niewzruszony.
– Pan Harteim jest w swoim gabinecie, panno O'Neill.
Siedział przy kominku, lekko pochylony do przodu. Gdy drzwi się otworzyły podniósł głowę, ale nie ucieszył się na jej widok i nic nie powiedział.
Justyna podeszła do niego i położyła czoło na jego kolanach.
– Rain, przepraszam cię za te wszystkie lata i chcę powiedzieć, że nie umiem żyć bez ciebie – wyszeptała.
Nie podniósł jej, lecz ukląkł przy niej na podłodze.
– Cud – powiedział.
– Nigdy nie przestałeś mnie kochać, prawda?
– Nie, kochanie, nigdy.
– Tak cię musiałam zranić.
– Nie tak, jak sądzisz. Wiedziałem, że mnie kochasz, i mogłem sobie pozwolić na czekanie. Zawsze uważałem, że cierpliwość musi być nagrodzona.
– I postanowiłeś, bym sama się o tym przekonała. Wcale się nie martwiłeś, gdy powiedziałam, że wracam do Droghedy?
– O, Nie! Gdyby chodziło o innego mężczyznę, nie martwiłbym się. Lecz Drogheda to przerażający rywal. Tak, martwiłem się.
– Wiedziałeś o moim wyjedzie, zanim ci powiedziałam?
– Clyde poinformował mnie. Zadzwonił do Bonn, by zapytać, czy nie mógłbym jakoś wpłynąć na ciebie. Powiedziałem mu, żeby nie stawiał ci przeszkód, co najmniej przez tydzień lub dwa, a ja zobaczę, co da się zrobić. Nie ze względu na niego, kochanie, ze względu na siebie. Nie jestem altruistą.
– Tak właśnie napisała mama. A ten dom? Miałeś go już miesiąc temu?
– Nie i wcale nie jest mój. Ale jeśli masz zamiar kontynuować swoją karierę, będziemy potrzebowali domu w Londynie. Kupię go. To znaczy, jeśli tylko ci się podoba. Pozwolę ci nawet urządzić go po swojemu, jeśli obiecasz solennie, że nie zrobisz go na różowo i pomarańczowo.
– Nie zdawałam sobie sprawy, jaki z ciebie tajemniczy gość. Dlaczego nie powiedziałeś po prostu, że mnie kochasz? Tak chciałam, byś to zrobił.