Выбрать главу

Nachylił się po strzelbę, wiedząc, że jest nie nabita. Oszalały z bólu odyniec znieruchomiał i patrzył poczerwieniałymi oczkami. Zadrżał koń, podrażniony wonią dzika. Wielki łeb z pożółkłymi szablastymi kłami zwróciły się w jego stronę. Wykorzystując jedną szansę, Stuart chwycił strzelbę, złamał, sięgnął do kieszeni po nabój. Monotonny szmer deszczu tłumił wszystkie dźwięki, ale dzik usłyszał szczęknięcie i w ostatniej chwili zmienił kierunek natarcia. Dopadając Stuarta dostał kulą w pierś, ale nawet nie zwolnił. Wielkimi kłami rozdarł mu pachwinę, w której krew trysnęła jak z odkręconego kranu. Stuart upadł.

Czując nowy ból, dzik obrócił się na chwiejnych nogach, żeby znów szarpnąć kłami. Zwalił się na Stuarta wielkim cielskiem, wgniatając mu twarz w smoliste błoto. Stuart wbił ręce w ziemię, daremnie próbując się uwolnić. To dlatego nigdy o niczym nie marzył ani nie myślał o przyszłości, jedynie upajał się otaczającym go światem – wiedział, jaki czeka go los. Zdążył pomyśleć: Mamo, mamo! Nie mogę z tobą zostać! – i pękło mu serce.

– Dlaczego Stu nie strzela? – spytała Meggie.

Obie z matką, pełne najstraszniejszych obaw, jechały wolnym kłusem w stronę dwóch potrójnych salw.

– Widocznie uznał, że go dobrze słyszeliśmy – odparła Fee. Ale miała w pamięci wyraz jego twarzy przy pożegnaniu, uściśnięcie ręki, uśmiech inny niż zwykle. – Jesteśmy już chyba blisko – powiedziała podrywając konia do niezgrabnego cwału.

Przed nimi dotarli na miejsce Jack i Bob. Widząc nadjeżdżające kobiety, odcięli im drogę.

– Nie chodź tam, mamo – powiedział Bob, kiedy zsiadły z koni.

Jack podszedł do Meggie i przytrzymał ją za ręce.

Obie spojrzały z takim samym wyrazem oczu, bez zdziwienia czy lęku, jakby wiedziały wszystko.

– Paddy? – spytała Fee nieswoim głosem.

– Tak. I Stu.

Ani Bob, ani Jack nie mogli spojrzeć w oczy matce.

– Stu? Stu? Jak to Stu?! O Boże, co się stało? Nie… nie obydwaj!

– Tata zginął w pożarze. Stu rozdrażnił dzika, ale choć celnie trafił, zginął przygnieciony jego ciężarem.

Meggie krzyczała i wyrywała się Jackowi. Fee, którą Bob trzymał zakrwawionymi brudnymi rękoma, skamieniała.

– To za wiele – powiedziała wreszcie i spojrzała na Boba.

Deszcz spływał jej po twarzy i przyklejał do szyi kosmyki włosów.

– Puść mnie do nich, Bob. Jestem żoną jednego i matką drugiego… Nie możesz mnie zatrzymać, nie masz prawa. Puść mnie do nich.

Meggie ucichła i stała w objęciach Jacka z głową na jego ramieniu. Odprowadziła wzrokiem Boba idącego z matką, którą trzymał wpół, ale nie ruszyła się z miejsca. Zjawił się Hughie. Jack wskazał skinieniem matkę i Boba.

– Idź z nimi, Hughie. Ja wrócę z Meggie do Droghedy po wóz. – Puścił siostrę i posadził ją na kasztankę. – Jedziemy, Meggie, ściemnia się. Nie możemy zostawić ich tu na noc, a nie odjadą, póki nie wrócimy.

Wóz grzązł w błocie, nie było sposobu na jazdę, w końcu Jack i Tom przywiązali łańcuchami kawał blachy falistej do dwóch koni, które poprowadził Tom, dosiadając trzeciego, a na czele pojechał Jack z największą lampą jaką udało się znaleźć.

Meggie została w domu – siedziała przed kominkiem, a pani Smith z płaczem namawiała ją, żeby coś zjadła, nie mogąc patrzeć na jej niemą rozpacz bez łez. Słysząc kołatkę ruszyła do drzwi frontowych, zdziwiona, komu udało się dobrnąć w taką pogodę, i zdumiona szybkością, z jaką rozchodziły się wieści.

Na werandzie stał ksiądz Ralph w ubłoconym płaszczu.

– Czy mogę wejść, pani Smith?

– Och, proszę księdza! – zawołała i ku jego zdumieniu rzuciła mu się na szyję. – Skąd ksiądz wiedział?

– Pani Cleary wysłała telegram, za co jestem jej bardzo wdzięczny. Arcybiskup di Contini-Verchese pozwolił mi pojechać. Język można sobie połamać przy tym nazwisku. Uwierzy pani, że muszę je wymawiać co dzień po sto razy? No i przyleciałem. Samolot zarył dziobem przy lądowaniu, więc wiedziałem, co mnie czeka, kiedy wysiądę. Kochane Gilly! Zostawiłem walizkę na plebanii u księdza Watty i wyżebrałem konia od barmana w hotelu. Myślał, że zwariowałem, i założył się ze mną o butelkę najlepszej szkockiej, że nie dotrę do Droghedy. Och, pani Smith, proszę tak nie płakać! Świat się nie kończy z powodu jednego pożaru, choćby najgroźniejszego! – mówił z uśmiechem, poklepując drżące ramiona gospodyni. – Staram się, jak mogę, panią rozweselić, i nic z tego nie wychodzi. Proszę tak nie płakać!

– Więc ksiądz nie wie… – powiedziała szlochając.

– Czego nie wiem? Co się stało?

– Pan Cleary i Stuart nie żyją.

Zbladł., odsunął gospodynię od siebie.

– Gdzie Meggie? – rzucił ostro.

– W salonie. Pani Cleary jest jeszcze na polu przy ciałach. Jack i Tom pojechali po nich. Och, chociaż jestem wierząca, to czasem myślę, że Bóg jest zbyt okrutny! Dlaczego zabrał ich obu?

Ksiądz Ralph już nie słuchał. Ruszył do salonu, zrzucając po drodze płaszcz i zostawiając błotniste ślady.

– Meggie! – powiedział, podszedł do niej, przyklęknął i uścisnął jej zimne ręce.

Zsunęła się powoli z fotela prosto w jego ramiona, położyła głowę na przemoczonej koszuli i zamknęła oczy – szczęśliwa mimo bólu, chcąc zatrzymać tę chwilę na zawsze. Wrócił, a więc udało się jej przyciągnąć go do siebie.

– Pomoczysz się, Meggie – szepnął tuląc policzek do jej włosów.

– Nie szkodzi. Przyjechałeś.

– Tak. Chciałem zobaczyć, czy jesteś cała i zdrowa. Czułem, że jestem potrzebny. Ach, Meggie! Jak to się stało, że ojciec i Stu…

– Tata zginął w pożarze. Stu go odnalazł, ale zaatakował go dzik i zabił. Jack i Tom pojechali po nich.

O nic więcej nie pytał, tylko kołysał ją w ramionach jak małe dziecko, aż w cieple ognia obeschła mu koszula i włosy. Poczuł, że Meggie nie jest już taka sztywna jak przedtem. Ujął ją pod brodę, spojrzał jej w oczy i bez zastanowienia pocałował. Zrobił to instynktownie, widząc, co wyrażają szare oczy. To nie był impuls pożądania, lecz rodzaj sakramentu. Objęła go, a wtedy wzdrygnął się, wydając mimowolny okrzyk bólu.

– Co się stało? – spytała Meggie rozluźniając ręce.

– Chyba poobijałem sobie żebra w samolocie. Ugrzęźliśmy w błocisku aż po kadłub, więc trochę rzucało. Wylądowałem na oparciu przedniego siedzenia.

– Pozwól, że obejrzę.

Pewnymi palcami rozpięła wilgotną koszulę, ściągnęła z rąk, uwolniła ze spodni. Przez całą szerokość klatki piersiowej poniżej żeber siniała pod opaloną skórą szeroka pręga. Meggie syknęła.

– Och, Ralphie! Jechałeś w tym stanie konno z Gilly? To musiało okropnie boleć! Nie jest ci słabo? Mogło ci coś pęknąć w środku.

– Nie, nic mi nie jest. Tak się tu spieszyłem i niepokoiłem o ciebie, że niczego nie czułem, naprawdę. Gdybym miał krwotok wewnętrzny, już bym o tym wiedział. Boże, Meggie, nie!

Nachylona, muskała ustami siniak, sunąc dłońmi po jego torsie z umyślną zmysłowością, która go oszołomiła. Zafascynowany i przerażony, chcąc się za wszelką cenę uwolnić, odsunął jej głowę od siebie, ale skończyło się na tym, że trzymał ją znów w ramionach i czuł, jak jego wola słabnie w wężowym uścisku. Zapomniał o bólu, Kościele, o Bogu. Odnalazł jej usta, rozchylił zachłannie, pragnął jej coraz bardziej, nie mogąc najmocniejszym uściskiem zaspokoić narastającego pożądania. Przechyliła głowę na bok, obnażając ramiona, chłodne i gładsze od satyny. Czuł się bezradny, bez tchu, jakby tonął. Raptem przygniotło go poczucie nieuchronności śmierci a łzy cisnęły się do oczu. Pożądanie odpłynęło, oderwał od siebie ręce Meggie i siedział z podkulonymi nogami i zwieszoną głową, jakby obchodziły go wyłącznie oparte na kolanach drżące ręce. Meggie, coś ty mi zrobiła! – myślał. – Co byś jeszcze zrobiła, gdybym ci pozwolił? – Meggie, kocham cię i zawsze będę kochał. Ale jestem księdzem, nie mogę… Po prostu nie mogę!