Выбрать главу

– Czy ten nowy jest żonaty? – spytała Fee, rysując czerwonym atramentem równe kreski przy liniale.

– Nie wiem, nie pytałem. Jutro przyjedzie, to się dowiemy.

– Jak się do nas dostanie?

– Jimmy go podwiezie. Musi zająć się tymi starymi skopami na polu Tankstand.

– Miejmy nadzieję, że zostanie przez jakiś czas – powiedziała Fee. – Jeżeli nie jest żonaty, to za parę tygodni już go nie będzie. Co pastuch, to powsinoga.

Jims i Patsy mieszkali w internacie w Riverview, ale poprzysięgli sobie, że nie zostaną w szkole ani chwili po ukończeniu czternastu lat, kiedy to będą mogli sami o sobie decydować. Paliła ich tęsknota za dniem, w którym wyjdą w pola ze starszymi braćmi i znów będą prowadzić Droghedę całą rodziną, wspomaganą tylko czasami przez obcych, przychodzących i odchodzących, kiedy zechcą. Wyniesiona z domu pasja czytania wcale nie przybliżyła im szkoły. Książkę, zapakowaną do torby przy siodle czy kieszeni kurtki, czytało się o wiele przyjemniej w cieniu wilgi niż w szkolnej klasie. Mocno przeżyli przeniesienie do prowadzonej przez jezuitów szkoły z internatem. Sale o dużych oknach, rozległe trawniki i boiska, ogrody i bogate wyposażenie nie robiły na nich wrażenia, podobnie jak Sydney ze swoimi muzeami, salami koncertowymi i galeriami sztuki. Przyjaźnili się z synami hodowców i chwalili się rozmiarami farmy i okazałością domu, wprawiając słuchaczy w szczery podziw, bez domieszki niedowierzania, bo na zachód od Burren Junction wszyscy słyszeli o potężnej Droghedzie.

Dopiero po kilu tygodniach Meggie zobaczyła nowego pastucha. Wpisano jego nazwisko – Luke O'Neill – do księgi i rozmawiano o nim w rezydencji o wiele częściej niż o innych pastuchach. Po pierwsze, odmówił zamieszkania w baraku dla fryców i wprowadził się do ostatniego wolnego domu nad strumieniem. Po drugie, przedstawił się pani Smith, zyskując sobie jej przychylność, choć nie miała dobrego zdania o pastuchach. Stąd też Meggie od dawna ciekawa była go poznać. Ponieważ kasztankę i karego wałacha trzymała w stajni, a nie w zagrodzie, i wyruszała na pola zwykle później od innych, często przez dłuższy czas nie spotykała żadnego z najętych ludzi. W końcu jednak któregoś popołudnia natknęła się na Luke'a O'Neilla. Oboje podążali do brodu w strumieniu – ona jechała ze Studni, on od strony południowo-wschodniej.

Dostrzegła go pierwsza, bo słońce świeciło mu w oczy. Dosiadał narowistego gniadosza z czarną grzywą, ogonem i nogami. Znała dobrze tego konia, ponieważ do niej należało pilnowanie, żeby konie pracowały na zmianę, a ostatnio dziwiła się, dlaczego tak rzadko widuje tego gniadosza. Nikt na nim nie jeździł, jeśli mógł się od tego wykręcić. Widocznie nowy pastuch nie miał takich oporów, co znaczyło, że jest dobrym jeźdźcem, bo koń słynął z porannego brykania, a każdego, kto z niego zsiadł, natychmiast próbował łapać zębami za głowę.

Trudno było ocenić wzrost kogoś siedzącego na koniu, bo Australijczycy używali małych angielskich siodeł, bez wysokiego tylnego łęku i kuli, jeździli wyprostowani, z silnie zgiętymi nogami. Nowy pastuch wydawał się wysoki, ale trafiali się ludzie o nieproporcjonalnie krótkich nogach, więc Meggie wolała zaczekać z osądem. Wyróżniał się białym strojem, bo inni nosili szare koszule i szare spodnie. Elegancik – pomyślała rozbawiona. – Niech mu będzie, jeżeli sam sobie pierze i prasuje.

– Dzień dobry szanownej pani! – zawołał, kiedy zbliżyli się do siebie, i uniósł wyświechtany szary kapelusz, który potem nałożył zadzierając rondo w górę.

Roześmiane niebieskie oczy patrzyły na Meggie z nie skrywanym podziwem.

– Widzę, że to nie szanowna pani, więc zapewne córka – powiedział. – Nazywam się Luke O'Neille.

Meggie coś bąknęła, ale nie patrzyła na niego, zmieszana i zła, nie przychodzi jej na myśl dowcipna odpowiedź. Och, to niesprawiedliwe! – pomyślała. – Jak może ktoś mieć oczy i rysy Ralpha! Tylko spojrzenie miał inne: wesołe i bez serdeczności. Od pierwszej chwili, kiedy ksiądz Ralph klęknął przed nią na stacji w Gilly, Meggie widziała w jego oczach serdeczność. Patrzeć w jego oczy i nie widzieć go – to kara dla niej, okrutny żart.

Nie przypuszczając nawet, o czym rozmyśla jego towarzyszka, Luke prowadził kapryśnego gniadosza koło potulnej klaczy i razem przebrnęli przez wartki, wezbrany strumień. Prawdziwa piękność – ocenił ją w duchu. – A włosy! To, co u braci przypominało marchewkę, u tej małej wyglądało zupełnie inaczej. Żeby tylko podniosła głowę, pozwoliła mu się przyjrzeć! W tym momencie spojrzała na niego z takim wyrazem twarzy, aż zaskoczony zmarszczył brwi. Nie patrzyła na niego z nienawiścią, ale jakby usiłowała coś na próżno wypatrzeć, albo rozczarowało ją to, co zobaczyła. W każdym razie minę miała nieszczęśliwą. Nie zdarzało mu się, żeby jakaś kobieta oceniała go i wynajdywała braki. Jej niezadowolenie podsyciło jego ciekawość schwytaną w sidła rozłoconych w słońcu włosów i łagodnych oczu. Wciąż mu się przyglądała, z rozchylonymi ustami i uniesionymi w zdumieniu brwiami. Nad górną wargą i na czole od upału perlił się pot.

Uśmiechnął się, odsłaniając zęby białe jak u Ralpha, choć samym uśmiechem go nie przypominał.

– Wygląda panienka jak dziecko, które nie może się czemuś dość nadziwić – powiedział.

– Przepraszam – odparła odwracając wzrok. – Niechcący się zagapiłam. Przypominasz mi kogoś po prostu.

– Ależ gap się, ile chcesz. To lepsze niż oglądanie tyłu twojej głowy, choć temu też nic nie brakuje. Kogo ci przypominam?

– Nikogo ważnego. Dziwne uczucie, kiedy zobaczy się kogoś znajomego, a jednocześnie całkiem obcego.

– Jak ci na imię, panienko Cleary?

– Megie.

– Meggie… Za mało dostojnie, ani trochę do panienki nie pasuje.

Wolałbym, żebyś miała na imię Celinda albo Madeline, ale skoro możesz mi zaproponować tylko Meggie, trudno. Od jakiego imienia to zdrobnienie, od Margaret?

– Nie, Meghann.

– A, to co innego! Będę cię nazywał Meghann.

– Nie! – zaprotestowała. – Nie cierpię tego imienia!

– Za często stawiałaś na swoim, panienko Meghann – odparł ze śmiechem. – Jeżeli zechcę, będę nazywał cię Eustacia Sohronia Augusta.

Kiedy dojechali do zagród, zsunął się z gniadosza, kułakiem wymierzonym w nachalny pysk zmusił go do posłuszeństwa, i stał, czekając najwyraźniej, aż Meggie wysunie ręce, żeby pomógł jej zsiąść. Ale ona dotknęła kasztankę piętami i ruszyła dalej.

– Delikatna dama stroni od towarzystwa prostych pastuchów – zawołał za nią.

– Oczywiście, że nie! – odparła nie odwracając głowy.

Nie, to niesprawiedliwe! – powtórzyła w duchu. Nawet stojąc przypominał Ralpha: wysoki, barczysty, szczupły w biodrach, zręczny. Z tą różnicą, że Ralph poruszał się jak tancerz, a Luke O'Neill jak atleta. Miał takie same gęste, kędzierzawe włosy, niebieskie oczy, prosty nos, ładnie wykrojone usta. A mimo to on i Ralph byli niepodobni do siebie jak… jak dwa różne gatunki eukaliptusa.