Meggie nie znała się zupełnie na komplementach. Zaskoczona, spojrzała na niego z ukosa i nie odpowiedziała.
– Prawda, jak przyjemnie? – rzekł nie przejmując się brakiem zainteresowania z jej strony. – Wystarczy przekręcić kluczyk i motor zapala. Nie trzeba kręcić tą cholerną korbą do siódmych potów. To dopiero jest życie, Meggie, nie ma co.
– Nie zostawisz mnie samej? – spytała.
– Dobry Boże, gdzie tam! Przecież jedziesz ze mną. To znaczy, że przez cały wieczór należysz do mnie i nie pozwolę, żeby ktoś mi cię odbił.
– Ile masz lat, Luke?
– Trzydzieści. A ty?
– Prawie dwadzieścia trzy.
– Aż tyle? Wyglądasz jak mała dziewczynka.
– Ale nią nie jestem.
– Oho! A byłaś już kiedyś zakochana?
– Raz.
– Tylko raz? I masz już dwadzieścia trzy lata? Dobry Boże! Ja zdążyłem się zakochać i odkochać z dziesięć razy, zanim skończyłem dwadzieścia trzy lata.
– Może i ja bym się zakochiwała, ale w Droghedzie nie bardzo mam w kim. Zanim przyjechałeś, inni pastuchowie tylko nieśmiało się ze mną witali.
– Jeżeli nie chodzisz na zabawy, bo nie umiesz tańczyć, to nigdy nie będziesz miała okazji się nauczyć. Nie szkodzi, szybko się z tym uporamy. Pod koniec wieczoru będziesz już tańczyła, a za parę tygodni nie będziesz miała sobie równych. – Zerknął na nią. – Ale nie powiesz mi, że osadnicy z innych farm nie próbowali cię namówić, żebyś się z nimi wybrała. Pastuchów rozumiem, ciut ich onieśmielasz, ale paru owczarzy na pewno się do ciebie zalecało.
– Jeżeli innych onieśmielam, to czemu ty mnie zaprosiłeś?
– Bo ja jestem zuchwalcem nad zuchwalcami – odparł z wesołym uśmiechem. – Tylko nie zmieniaj tematu. Na pewno są w okolicy tacy, którzy cię zapraszali.
– Owszem, jest kilku takich – przyznała. – Ale ja nigdy nie chciałam się nigdzie wybierać. Dopiero ty mnie do tego namówiłeś.
– Więc tamci są głupi jak but z lewej nogi – rzekł. – Ja się od razu na tobie poznałem.
Niezbyt jej to odpowiadało, że jest taki wygadany, ale nie umiała mu się przeciwstawić.
Na zabawę, która odbywała się w szopie na wełnę, zjeżdżali się wszyscy ze względu na wiek, płeć i stan – synowie i córki osadników, pastuchowie z żonami, służące, guwernantki, mieszkańcy miasteczka.
Nienaganne maniery, zachowywane na bardziej uroczyste okazje tutaj ginęły bez śladu. Z Gilly przyjeżdżał Mickey O'Brien, żeby grać na skrzypcach, i zawsze znalazło się paru akompaniatorów, którzy wtórowali mu na zmianę na akordeonie. Stary skrzypek, siedząc na beczce lub beli wełny, grał godzinami bez wytchnienia, a z obwisłej wargi skapywała u ślina, której nie miał cierpliwości połykać, bo tracił żywe tempo.
Takich tańców Meggie nie widziała na przyjęciu urodzinowym u Mary Carson. Tu królowały polki, mazurki, kadryle i inne zamaszyste i skoczne tańce, w których partnerzy albo przelotnie dotykali się dłońmi, albo puszczali się w szalone obroty. Nie było miejsca na intymność ani rozmarzenie. Wyżywano się po prostu i rozładowywano napięcia, a miłosne intrygi kwitły z dala od hałaśliwego rozgardiaszu.
Meggie szybko odkryła, że jej wysoki, przystojny kawaler budzi zazdrość. Rzucano mu niemal tyle samo tęsknych i uwodzicielskich spojrzeń, co niegdyś księdzu Ralphowi, jedynie bardziej otwarcie. Co niegdyś Ralphowi. Niegdyś. To straszne, że musiała o nim myśleć, jakby nieodwracalnie należał do przeszłości.
Dotrzymując słowa, Luke zostawiał ją samą na krótko, kiedy wychodził do szaletu. Enoch Davies i Liam O'Rourke chętnie zajęliby jego miejsce, ale on do tego nie dopuszczał, a oszołomiona Meggie nie pojmowała, że ma prawo zatańczyć z innymi, którzy ją proszą. Nie słyszała szeptanych komentarzy, ale Luke słyszał, i śmiał się z nich w duchu. Co za bezczelność! Zwykły pastuch i wykrada ją im sprzed nosa! Przygany ani go grzały, ani ziębiły. Każdy z nich mógł się postarać o to samo co on. Skoro nie wykorzystali swojej szansy, ich strata.
Na koniec tańczono walca. Luke wziął Meggie za rękę, objął ją wpół i przyciągnął do siebie. Tańczył znakomicie. Zdziwiona, przekonała się, że wystarczy, żeby szła, gdzie ją prowadzi. Robiło to na niej niezwykłe wrażenie, kiedy trzymał ją tak blisko. Czuła mięśnie jego piersi i ud, chłonęła bijące od niego ciepło. Krótkie chwile bliskości z Ralphem przeżyła tak mocno, że nie zdążyła spostrzec szczegółów, a przy ty była szczerze przekonana, że tak jak w jego ramionach nie poczuje się już nigdy. Lecz choć tym razem było inaczej, też ogarnęło ją podniecenie. Serce biło przyśpieszonym rytmem, a Luke to wyczuł, bo wywinął nią w tańcu, ścisnął mocniej i przytulił policzek do jej włosów.
Nie odzywali się wiele do siebie, słuchając cichego warkotu rollsa, który z łatwością pokonywał wyboje na drodze i bezdrożach. Z Braich y Pwll trzeba było jechać do Droghedy siedemdziesiąt mil przez bezludne pola, na których nie zajaśniało nawet światełko ludzkiej siedziby. Wzniesienie przecinające Droghedę górowało nad okolicą trzydzieści kilka jardów, ale mieszkaniec równin czuł się na jego grzbiecie jak Szwajcar na wierzchołku góry. Luke zatrzymał samochód, wysiadł i poszedł otworzyć drugie drzwiczki. Meggie stanęła przy nim drżąc z obawy: czy zepsuje wszystko chcąc ją zaraz pocałować? Tak cicho, tak daleko od ludzi!
Po jednej stronie biegł zygzakowaty płot z butwiejących belek i Luke, przytrzymując Meggie lekko za łokieć, pomógł jej przejść po nierównej ziemi, uważając, żeby nie zaczepiła pantofelkami o króliczą norę. Chwyciła się płotu i patrzyła oniemiała – z początku ze strachu, że Luke ją dotknie, a potem, kiedy nic takiego się nie stało, z podziwu dla pejzażu.
W bladym świetle księżyca, niemal równie wyraziście jak w słońcu, rysowały się rozległe przestrzenie, falowała trawa srebrzystobiałoszara. Liście na drzewach skrzyły się, kiedy wiatr unosił ich gładkie wierzchy ku górze, a przy zagajnikach ziały otchłanie cienia niczym paszcze podziemnego świata. Spojrzała w niebo i daremnie próbowała zliczyć gwiazdy. Punkciki, delikatne jak krople rosy na pajęczej sieci, jarzyły się i gasły, jarzyły się i gasły w odwiecznym rytmie. Zdawały się patrzeć na nią w milczeniu niczym oczy owadów błyszczące jak klejnoty w świetle reflektorów, nie wyrażając niczego, a widząc wszystko. Słychać było westchnienie wiatru w trawie, szelest drzew, czasem brzęk stygnącego rollsa, senne narzekanie jakiegoś ptaka, któremu zakłócili spokój. W powietrzu unosił się nieokreślony, wonny aromat buszu.
Luke obrócił się tyłem do nocnego krajobrazu, wyjął kapciuch z tytoniem, ryżowe bibułki i zabrał się do robienia skręta.
– Tutaj się urodziłaś, Meghann? – spytał, trąc palcami wysypane na dłoń skrawki tytoniowych liści.
– Nie, urodziłam się w Nowej Zelandii. Przyjechaliśmy do Droghedy trzynaście lat temu.
Wsunął uformowane zwitki do papierowej rurki, obrócił ją zręcznie między kciukiem i wskazującym palcem, polizał, skleił, utkał do środka wystające wiórki końcem zapałki, rozniecił ogień i przypalił.
– Dobrze się dziś bawiłaś, prawda?
– O, tak!
– Chciałbym cię zabierać na wszystkie zabawy.
– Dziękuję.
Umilkł zaciągając się dymem i spoglądając ponad dachem rollsa na pobliską kępę drzew, gdzie wciąż zrzędził rozgniewany ptak. Kiedy między poplamionymi palcami żarzył mu się koniuszek wypalonego papierosa, upuścił go na ziemię i rozgniótł zawzięcie obcasem. Nikt nie gasi niedopałka tak dokładnie jak australijski Buszmen.
Kiedy Meggie odwróciła się z westchnieniem, podprowadził ją do samochodu. Był za sprytny na to, żeby już teraz ją całować, wolał poczekać, aż sama tego zapragnie, bo postanowił się z nią ożenić.