– Więc nie możesz wziąć ślubu!
– Czemużby nie? Jeżeli ksiądz nie zechce nam go udzielić, to zrobi to pastor anglikański albo sędzia pokoju Harry Gough.
Uśmiechając się cierpko, Fee przypomniała sobie własną przeprawę księdzem, którą wygrała.
– Ależ Luke, ja muszę mieć ślub kościelny! – zaprotestowała Meggie ze łzami w oczach. – Bez tego żyłabym w grzechu!
– Lepiej żyć w grzechu, niż się przechrzcić – obstawał przy swoim Luke. Choć miał wielką chętkę na pieniądze Meggie, to wrodzony, ślepy upór nie pozwalał mu pójść na ustępstwo.
– Ach, dość tej głupiej gadaniny! – powiedziała Fee zwracając się do księdza. – Zróbcie tak jak ja i Paddy! Jeżeli ksiądz Thomas nie chce zbrukać kościoła, to może udzielić wam ślubu na plebanii!
Wszyscy wybałuszyli na nią oczy, ale jej słowa poskutkowały. Ksiądz Watkin ustąpił i zgodził się udzielić im ślubu na plebanii, ale odmówił błogosławieństwa obrączek.
Częściowa sankcja Kościoła wywołała u Meggie uczucie, że grzeszy, ale nie na tyle, żeby trafić do piekła. Sędziwa Annie, gospodyni, porozstawiała w pokoju wielkie wazony kwiatami i mosiężne lichtarze, żeby wprowadzić uroczysty nastrój. Wszyscy jednak czuli się niezręcznie, a niezadowolony ksiądz dawał odczuć, że ceremonia odbywa się tylko dla zaoszczędzenia wstydu cywilnego ślubu. Nie było mszy dla nowożeńców ani błogosławieństwa.
Klamka zapadła. Meggie została panią O'Neille. Luke nie zgodził się, żeby przenocowali w hotelu „Imperial”, bo pociąg do Goondiwindi kursował tylko raz na tydzień, właśnie w sobotę wieczorem. W niedzielę w Goondiwindi odjeżdżał pociąg pocztowy do Brisbane a stamtąd w poniedziałek ekspres do Cairns.
Jechali do Goondiwindi całą noc w tłoku, bo nie było wagonów sypialnych. Pociąg sapał i toczył się na północny wschód zatrzymując się na czas nieokreślony, ilekroć maszyniście przyszła ochota zaparzyć herbatę w blaszance, przepuścić stado owiec przez tory albo uciąć pogawędkę z poganiaczem.
– Ciekawe, dlaczego mówi się „gandiwindi”, a pisze się Goondiwindi, nie Gundiwindi? – spytała Meggie.
Siedzieli na twardej czarnej ławie w poczekalni dworcowej pomalowanej na okropny zielony kolor, nie mogąc kupić nawet filiżanki herbaty, bo w niedzielę w Goondiwindi wszystko było pozamykane. Meggie czuła się skrępowana i zdenerwowana.
– Skąd mam wiedzieć? – odparł Luke, który nie miał chęci na rozmowę, w dodatku głód skręcał mu kiszki.
Dopiero w poniedziałek rano, kiedy pociąg do Brisbane zatrzymał się na przerwę śniadaniową, mogli coś zjeść i ugasić pragnienie. W Brisbane musieli przejechać przez całą miasto na drugi dworzec, skąd odchodził ekspres do Cairns. Okazało się, że Luke wykupił dwa miejsca siedzące w drugiej klasie.
– Luke, przecież mamy pieniądze! powiedziała zrozpaczona Meggie. – Jeżeli nie zdążyłeś pójść do banku, to mam przy sobie sto funtów od Boba. Dlaczego nie wykupiłeś miejsc sypialnych?
Spojrzał na nią nie posiadając się ze zdumienia.
– Przecież do Dungloe jedzie się tylko trzy dni i trzy noce! Po co wydawać pieniądze na sypialny, skoro oboje jesteśmy młodzi, zdrowi i silni? Co ci szkodzi posiedzieć trochę w pociągu? Pora, żebyś zrozumiała, że wyszłaś za mąż za zwykłego parobka, a nie za jakiegoś cholernego osadnika!
Zdobył dla niej miejsce przy oknie. Zmęczona, usiadła podpierając ręką drżący podbródek i wyglądając przez okno, żeby nie widział jej łez. Mówił do niej jak do kapryśnego dziecka i zaczęła się zastanawiać, czy rzeczywiście tak o niej myśli. Obudził się w niej bunt, ale słaby, duma zaś nie pozwalała jej zniżyć się do kłótni. Jestem żoną tego człowieka – pomyślała – ale on jeszcze nie przywykł do małżeństwa. Trzeba dać mu trochę czasu. Zamieszkamy razem, będę się o niego troszczyć jak dobra żona, urodzę mu dzieci. Pamiętam przecież, jaką czcią i uwielbieniem tata otaczał mamę. Trzeba dać mu trochę czasu.
Jechali do Dungloe, położonego zaledwie pięćdziesiąt mil przed Cairns. Trasa liczyła tysiąc mil, na wąskich torach trzęsło, w przedziale były zajęte wszystkie miejsca. Meggie nie mogła wykrzesać z siebie zainteresowania okolicą, o wiele bardziej kolorową i gęściej zaludnioną niż Gilly.
Bolała ją głowa, nie mogła nic jeść, a upał dręczył gorzej niż największy skwar w Gilly. Wlatujące przez okno sadze pobrudziły śliczną ślubną sukienkę z różowego jedwabiu, całe ciało lepiło się od potu, ale najbardziej nękała ją rosnąca niechęć do Luke'a. Najwyraźniej nie odczuwał zmęczenia podróżą ani najmniejszej dolegliwości, siedział beztrosko i gawędził z dwoma podróżnymi jadącymi do Cardwell. Raz spojrzał w jej stronę, wstał, pochylił się tak niedbale, że aż się skuliła, i cisnął przez okno zwiniętą gazetę jakimś spragnionym wiadomości obszarpańcom z młotkami, którzy krzyczeli:
– Gazetę, gazetę!
– Robotnicy kolejowi – wyjaśnił i usiadł.
Uznał widocznie, że jest jej tak samo wygodnie jak jemu i że zafascynowana ogląda przemykające za oknem widoki wybrzeża. Ona zaś patrzyła nic nie widząc, wrogo nastawiona do tej ziemi, zanim jeszcze na niej stanęła.
W Cardwell Luke poszedł do smażalni ryb i frytek i przyniósł je zawinięte w gazetę.
– Takiej ryby na pewno nie jadłaś, Meghann. Mówią, że w Cardwell są najlepsze ryby na świecie. Spróbuj. Twoja pierwsza queenslandzka potrawa. Mówię ci, nie ma jak Bananaland.
Meggie rzuciła okiem na tłuste kawałki ryby, przyłożyła chusteczkę do ust i czmychnęła do toalety. Czekał na nią w korytarzu, kiedy po jakimś czasie pojawiła się drżąca i blada.
– Co się stało? Niedobrze się czujesz?
– Nie czuję się dobrze od Goondiwindi.
– Dobry Boże! Dlaczego mi nie powiedziałaś?
– A ty sam dlaczego nie zauważyłeś?
– Nie wyglądasz źle.
– Jak długo jeszcze będziemy jechać? – spytała zrezygnowana.
– Trzy do sześciu godzin. Tu się nie jeździ ściśle według rozkładu. Teraz, kiedy tamci dwaj wysiedli, możesz się położyć i oprzeć nózie u mnie na kolanach.
– Szkoda, że nie wysiedli dwa dni temu Bundaberg! – odcięła się. – I nie mów do mnie jak do dziecka.
– Daj spokój, Meghann, nie złość się! Jesteśmy prawie na miejscu. Jeszcze Tully, Innisfail, a potem już Dungloe.
Kiedy późnym popołudniem wysiedli z pociągu, Meggie kurczowo trzymała się Luke'a, za żadne skarby nie chcąc przyznać, że nie ma siły iść. Luke spytał na stacji o adres taniego hotelu, wziął walizki i wyszedł na ulicę. Meggie szła za nim zataczając się jak pijana.
– To blisko, przy następnej przecznicy – pocieszał ją. – Teraz dwupiętrowy biały dom po drugiej stronie.
Mały pokoik pełen dużych wiktoriańskich mebli wydał się Meggie rajem. Zachwiała się i siadła na szerokim łożu.
– Połóż się, złotko, i odpocznij przed kolacją. Pójdę się rozejrzeć po mieście – powiedział i wyszedł wypoczęty jak w dniu ślubu.
Pobrali się w sobotę, a dziś był czwartek, późne popołudnie. Miała za sobą pięć dni spędzonych na siedząco w zatłoczonych pociągach w zaduchu papierosów i sadzy. Łóżko drgało w takt stukających na zwrotnicach kół, ale Meggie z ulgą przyłożyła się do poduszki i zasnęła.
Ktoś ściągnął jej buty i pończochy i przykrył prześcieradłem. Meggie poruszyła się, otworzyła oczy i rozejrzała. Luke siedział na parapecie z kolanem pod brodą i palił papierosa.