– Ładna z ciebie żona! – powiedział z uśmiechem. – Ja się nie mogę doczekać miodowego miesiąca, a ty leżysz nieprzytomna przez dwa dni! Zaniepokoiłem się, kiedy nie mogłem ciebie dobudzić, ale barman powiedział, że kobiety z południa tak reagują na podróż pociągiem i parne powietrze. Jak się teraz czujesz?
Usiadła z trudem, przeciągnęła i ziewnęła.
– Dziękuję, o wiele lepiej. Och, Luke! Jestem młoda i silna, ale jestem kobietą! Nie mogę znosić tak dużego wysiłku jak ty.
Podszedł, przysiadł na łóżku i pogłaskał ją po ramieniu z ujmującą skruchą.
– Przepraszam cię, Meghann, naprawdę. Nie przywykłem jeszcze do tego, że mam żonę. Jesteś głodna, kochanie?
– Umieram z głodu. Wiesz, że nie jadłam prawie od tygodnia.
– No to wykąp się, włóż czystą sukienkę i wyjdziemy na miasto.
Zaprowadził ją do chińskiej restauracji. Była tak głodna, że zjadłaby ze smakiem cokolwiek, a nieznane potrawy wydały jej się wprost wyśmienite. Nieważne, że przyrządzono je ze szczurzych ogonów, płetw rekina czy ptasich wnętrzności, jak głosiła plotka w Gillanbone, gdzie jedyną restaurację, której specjalnością był stek z frytkami, prowadzili Grecy. Luke przyniósł z hotelu w papierowej torbie dwie butelki piwa i kazał jej wypić szklaneczkę, choć piwa nie lubiła.
– Z wodą na razie uważaj – poradził. – Od piwa na pewno nie zachorujesz na żołądek.
Potem wziął ją pod rękę i oprowadzał po Dungloe z dumą właściciela, o tyle zarozumiałą, że urodził się w Queenslandzie. Było tu zupełnie inaczej niż w miasteczku na zachodzie! Dungloe ciągnęło się wzdłuż jednej głównej ulicy jak Gilly, tutaj wiele ulic krzyżowało się ze sobą, a wszystkie domy pomalowane były na biało, nie na brązowo. Uchylone okna łapały każdy podmuch, a gdzieniegdzie, na przykład w kinie, obywano się bez dachu.
Zewsząd nacierała na miasto dżungla. Po słupach, ścianach, dachach pięły się i rozrastały pnącza. Pędy pojawiały się nawet na środku drogi. Niektóre domy sprawiały wrażenie, że zbudowano je wokół drzewa albo że rosnące drzewo przebiło je na wylot. Roślinność zdawała się wdzierać wszędzie. Palmy kokosowe o prostych pniach, wyższe niż eukaliptusy w Droghedzie, kiwały liśćmi na tle drgającego nieba. Drzewa kwitły na fioletowo, pomarańczowo, purpurowo, różowo, niebiesko i biało.
Chińczycy z długimi warkoczykami chodzili w białych koszulach, czarnych jedwabnych spodniach i czarno-białych pantoflach z białymi skarpetkami. Meggie miała trudności z rozróżnieniem wśród nich mężczyzn i kobiet. Niemal cały handel w mieście znajdował się w rękach Chińczyków. Na domu towarowym, nieporównanie bogatszym od największego sklepu w Gilly, widniało chińskie nazwisko: AH WONG.
Wszystkie domy stały na wysokich palach, jak dawny dom zarządcy w Droghedzie. Żeby zapewnić ciągłą wymianę powietrza – wyjaśnił Luke – i żeby dom nie zwalił się w rok po wybudowaniu, przeżarty przez termity. Każdy słup miał zwieńczenie z kawałka wygiętej w dół blachy, która powstrzymywała inwazję owadów. Oczywiście termity żerowały na słupach, ale o wiele łatwiej i taniej było je wymienić niż budować nowy dom. Zarośnięte bambusem i palmami ogrody przypominały dżunglę, jakby mieszkańcy zrezygnowali z zaprowadzenia porządku wśród zieleni.
Wstrząsające wrażenie zrobiły na niej tutejsze stroje. Przed wyjściem na obiad i spacer włożyła pończochy i pantofle na obcasie, satynową koszulkę i jedwabną sukienkę z półdługimi rękawami. Wzięła też rękawiczki i słomkowy kapelusz. Irytowało ją w najwyższym stopniu, że ludzie wybałuszali na nią oczy, jakby to ona była niewłaściwie ubrana!
Mężczyźni chodzili na bosaka, prawie nadzy, bo w samych szortach, nieliczni tylko nosili podkoszulki. Kobiety wyglądały jeszcze gorzej. Niektóre ubrane były w skąpe kretonowe sukienki i znoszone sandały. Większość paradowała na bosaka, w krótkich szortach i nieprzyzwoitych bluzkach ledwie osłaniających pierś. Przecież Dungloe to cywilizowane miasto, a nie plaża! Chińczycy byli lepiej ubrani od tych bezwstydnych białych.
Rowery, setki rowerów, trochę samochodów, ale ani jednego konia. Tak, zupełnie inaczej niż w Gilly. Upał dokuczał tu strasznie, strasznie. Na termometrze, który minęli, z niedowierzaniem odczytała trzydzieści dwa stopnie. W Gilly przy czterdziestu pięciu stopniach wydawało się chłodniej. Meggie przy każdym ruchu miała wrażenie, że rozgarnia zgęstniałe powietrze jak masło, a przy każdym wdechu płuca jakby napełniały się wodą.
– Luke, już nie mogę! Czy możemy wrócić? – jęknęła, ledwie przeszli niecałą milę.
– Jak chcesz. Daje ci się we znaki wilgotność powietrza. Rzadko spada poniżej dziewięćdziesięciu procent, przy temperaturze od trzydziestu do trzydziestu pięciu stopni przez cały rok. W lecie monsuny podwyższają wilgotność do stu procent.
– W lecie pada, nie w zimie?
– Przez cały rok. Jak nie wieją monsuny, to pasaty z południowego wschodu. Też przynoszą deszcze. W Dungloe jest rocznie od stu do trzystu cali opadów.
Trzysta cali rocznie! W Gilly, dwa tysiące mil stąd,,, szczodre piętnaście cali wywoływało radosną ekstazę.
– Czy w nocy nie jest chłodniej? – spytała Meggie przed hotelem. Upalne noce w Gilly były znośniejsze od tej parówki.
– Niewiele. Przyzwyczaisz się. – Otworzył drzwi i wpuścił ją do pokoju. – Zejdę do baru na piwo i wrócę za pół godziny. Tyle czasu chyba ci starczy.
Spojrzała na niego spłoszona.
– Tak, Luke – odparła.
Dungloe leżało siedemnaście stopni na południe od równika, więc noc zapadła jak z bicza trzasł. Słońce ledwie chyliło się ku zachodowi, a zaraz potem rozlała się ciepła, gęsta ciemność. Luke zastał po powrocie zgaszone światło. Meggie leżała w łóżku przykryta prześcieradłem po samą brodę. Ze śmiechem pociągnął za koniec i zrzucił prześcieradło na podłogę.
– I bez tego jest gorąco, złotko! Nie będzie nam potrzebne.
Słyszała jego kroki, widziała ciemną sylwetkę, kiedy zrzucał z siebie ubranie.
– Piżamę położyłam ci na toaletce – szepnęła.
– Piżamę? Przy takiej pogodzie? Wiem, że w Gilly dostaliby ataku serca na samą myśl o nagim mężczyźnie, ale to jest Dungloe! Naprawdę masz na sobie jakąś idiotyczną koszulę?
– Tak.
– Więc ją zdejmij. Tylko by zawadzała.
Meggie wyplątała się z batystowej koszuli nocnej, którą pani Smith pracowicie wyhaftowała na jej noc poślubną. Dobrze, że było ciemno i Luke nie widział jej rozebranej. Rzeczywiście, tak było o wiele chłodniej, czuła na skórze lotny dotyk wietrzyka wpadającego przez otwarte szeroko okno. Z niechęcią myślała o tym, że będzie dzielić łóżko z drugim rozgrzanym ciałem.
Zaskrzypiały sprężyny. Meggie aż podskoczyła, kiedy wilgotne ramię dotknęło jej ramienia. Luke obrócił się na bok, przyciągnął ją do siebie i pocałował. Początkowo leżała nieruchomo, starając się nie myśleć o rozwartych ustach i wszędobylskim języku, potem zaczęła się wyrywać, nie chciała się przy ty upale przytulać, nie chciała się całować, nie chciała Luke'a. Było zupełnie inaczej niż wtedy w rollsie, kiedy wracali z Rudna Hunish. Zachowywał się tak, jakby w ogóle o niej nie myślał, pchał jakąś częścią ciała w jej uda, wbijając palce w pośladek, aż wyczuwała kanciaste paznokcie. Przerażała ją jego zapalczywość i siła, ale także jego obojętność na jej doznania. Raptem puścił ją, usiadł i z trzaskiem coś rozciągnął.
– Grunt to dobre zabezpieczenie – stęknął. – Połóż się. Nie, nie tak! Szeroko nogi! Boże, czy ty nic nie wiesz?
Chciała zawołać: Nie, Luke, nie wiem! To wstrętne, obrzydliwe. Niemożliwe, żeby prawa ludzkie czy kościelne pozwalały ci tak ze mną postępować!… Położył się na niej, uniósł biodra, ugniatał z boku ręką, a drugą wplatał we włosy tak, że bała się ruszyć. Wzdrygając się przed nieznanym intruzem między nogami, starała się rozłożyć, ale pod ciężarem szerokiego, ciężkiego ciała, w niewygodnej pozycji złapał ją skurcz. Zamroczona lękiem i wyczerpaniem, kiedy natarł na nią wezbrana siła, wydała przeraźliwy krzyk.