Выбрать главу

– Za kondomy! – powiedział.

Pojechali do Himmelhoch autobusem, starym fordem bez szyb, na tuzin pasażerów. Meggie czuła się lepiej, bo tej nocy Luke'owi wystarczyła pieszczota piersi, co widać podobało mu się tak samo jak tamta druga okropność. Nie miała odwagi go zachęcić, choć tak bardzo pragnęła dziecka. Postanowiła, że pierwszej niedzieli, kiedy bolesność minie, znów spróbuje. A może to już nie jest konieczne? I nie musi znosić tamtej przykrości do czasu, kiedy zechce mieć drugie dziecko?

Jechali bitą drogą pośród pejzażu zapierającego dech w piersiach. Krwistoczerwona ziemia kontrastowała z łanami trzciny – długie jasnozielone liście o wysokości pięciu, sześciu jardów chwiały się nad grubymi bordowymi łodygami. Luke zachwalał jej tutejszą trzcinę, mówił, że nigdzie nie rośnie taka wysoka i bogata w cukier. Czerwona gleba jest tak żyzna, że przy obfitych deszczach trzcina daje najlepsze plony na świecie.

Wokół Himmelhoch, dużego białego domu na wzgórzu, rosły palmy kokosowe, bananowe i drzewa podróżnika których liście rozkładały się wachlarzowato jak pawie ogony. Bambusowy lasek osłaniał dom, stojący na palach, przed północno-zachodnimi monsunami.

Luke niósł walizkę, a Meggie wlokła się pod górę zadyszana w oklapłym kapeluszu, choć wciąż w eleganckich pantofelkach i pończochach. Trzcinowy potentat był nieobecny ale jego żona, podpierając się dwoma laskami, wyszła na werandę powitać ich. Widok miłej, uśmiechniętej pani Mueller od razu podniósł Meggie na duchu.

– Proszę, proszę! – powiedziała gospodyni.

Meggie, która spodziewała się niemieckiego, a nie australijskiego akcentu, niezmiernie się ucieszyła. Luke odstawił walizkę uścisnął rękę pani Mueller i zbiegł po schodach śpiesząc się na powrotny kurs autobusu. Arne Swenson miał go zabrać sprzed hotelu o dziesiątej.

– Jak pani ma na imię, pani O'Neill?

– Meggie.

– Ładne. Ja mam na imię Anne i chciałabym, żebyś się tak do mnie zwracała. Niełatwo o dobrą pomoc domową, a ja już od miesiąca męczę się tu sama. Mieszkamy we dwoje, nie mamy dzieci. Mam nadzieję, Meggie, że ci się u nas spodoba.

– O, na pewno, pani Mueller… Anne.

– Pokażę ci twój pokój. Poradzisz sobie z walizką? Ja niestety nie mogę wiele nosić.

Pokój Meggie, podobnie jak inne, był skromnie umeblowany, ale wychodziła na werandę z tej strony, gdzie roślinność nie zasłaniała widoku. Bawialnia obok, bez zasłon, z wyplatanymi trzcinowymi meblami, wydała się Meggie mało przytulna.

– Za gorąco na aksamity i perkale – wyjaśniła Anne. – Używamy tylko takich mebli i ubieramy się jak najlżej. W tym, co masz na sobie, roztopisz się z gorąca. Musisz się przebrać.

Anne ubrana była w wydekoltowaną bluzkę i szorty odsłaniające wątłe, chore nogi. Nie zwlekając pożyczyła Meggie podobny strój. Upokorzona Meggie, prawie zapominając o zażenowaniu z powodu skąpego przyodziewku, wyjaśniła, że nie ma pieniędzy i musi poprosić Luke'a o kupno ubrania.

– Te szorty o wiele korzystniej wyglądają na tobie niż na mnie – zażartowała Anne i udzieliła jej dalszych objaśnień. – Luddie będzie cię zaopatrywał w opał. Nie wolno ci samej rąbać drzewa ani wnosić po schodach. Żałuję, że nie mamy elektryczności, ale władze strasznie się z tym ślimaczą. Może w przyszłym roku zostaniemy podłączeni, a do tego czasu musi nam wystarczyć piec. Jak tylko będzie prąd, sprawimy sobie elektryczne lampy, kuchenkę i lodówkę.

– Umiem się bez tego obejść.

– Jesteś przyzwyczajona do suchych opadów, a tu jest o wiele gorzej. Boję się, żebyś nie podupadła na zdrowiu. Często się to zdarza przyjezdnym kobietom. Te ziemie leżą na tej samej szerokości geograficznej co Bombaj i Rangun. Nieodpowiednia okolica dla kogoś, kto się tu nie urodził. – Uśmiechnęła się. – Ach, już się cieszę z twojego miłego towarzystwa! Będzie nam ze sobą wspaniale! Lubisz czytać? Bo my z Luddiem pasjami.

– O, tak! – odparła Meggie rozpromieniona.

– Świetnie! Postaramy się, żebyś nie tęskniła za swoim przystojnym mężem.

Meggie nie odpowiedziała. Zastanawiała się, czy w ogóle mogłaby tęsknić za Lukiem? Nie zmartwiłaby się, gdyby na zawsze zniknął jej z oczu. Ale jest przecież jej mężem, według prawa powinna z nim żyć. Sama o tym zadecydowała. A może kiedy Luke zrealizuje marzenie o farmie w zachodnim Queenslandzie, wtedy lepiej się poznają i ułożą sobie życie?

Nie był złym człowiekiem, tylko widocznie za długo żył samotnie i nie umiał dzielić życia z kimś innym. Widział przed sobą jeden wymarzony cel i nic więcej. Osiągnięcie go miało być nagrodą za niestrudzone wysiłki, poświęcenie, upór i wytrwałość. Zasługiwał ty na szacunek. Ani przez chwilę nie pomyślała, że może wydać leżące w banku pieniądze na jakieś przyjemności. Wierzyła w jego szczerość.

Kłopot w tym, że nie starał się zrozumieć kobiecej natury ani jej odmiennych potrzeb. Ale mogło być gorzej. Mógł znaleźć jej pracę u koś znacznie mniej serdecznego i troskliwego niż Anne Mueller. W tym domu nie bała się żadnej krzywdy, tylko że to tak daleko od Droghedy!

Po zwiedzeniu całego domu stanęły na werandzie przed bawialnią oglądając widok na Himmelhoch. Wybujałe pióropusze trzciny, wymytej przez deszcz i lśniącej niespokojnie na wietrze, zieleniły się na dużych, ale nie tak nieogarnionych jak w Droghedzie polach. Pola opadały łagodnie do porośniętego dzikimi chaszczami brzegu szerokiej rzeki, o wiele szerszej niż Barwon. Za rzeką znów wznosiły się zjadliwie zieloną szachownicą, urozmaiconą szkarłatnymi odłogami, a u stóp góry uprawa ustępowała dżungli. Daleko za stożkiem samotnej góry, wyrastały inne szczyty niknące w liliowej mgiełce. Białe, skłębione obłoki płynęły po niebie bardziej błękitny niż nad Gilly.

– To góra Bartle Frere – powiedziała Anne. – Dwa tysiące jardów. Podobno sama cyna, ale dżungla uniemożliwia wydobycie.

Wiatr przynosił silny, mdlący zapach, od którego Meggie usiłowała uciec, jak tylko wysiadła z pociągu. Przypominał butwiejący odór, nieznośnie słodki, wszechobecny, nie malejący nawet przy silnym wietrze.

– To zapach melasy – wyjaśniała Anne zauważając rozdęte nozdrza Meggie. Zapaliła papierosa.

– Obrzydliwy.

– Wiem, dlatego palę. Ale można się trochę przyzwyczaić, chociaż nie tak jak do innych zapachów, które po pewnym czasie przestaje się czuć. Melasa jest z nami dzień i noc.

– A te budynki nad rzeką, z czarnymi kominami?

– To cukrownia. Przerabia trzcinę na surowy cukier. Pozostałe suche resztki to bagasa. Surowy cukier i bagasę wysyła się do Sydney do dalszej przeróbki. Tam wytwarzają syropy, biały i brązowy cukier, płynną glukozę. Z bagasy wyrabiają płyty pilśniowe. Nic się nie marnuje. Dlatego nawet w kryzysie uprawa trzciny cukrowej przynosi duże zyski.

Arne Swenson był tego samego wzrostu co Luke i też był przystojny: kędzierzawy blondyn o szwedzkich rysach, mocno opalony od pracy na słońcu. Bardzo przypominał Luke'a, co świadczyło o tym, że w żyłach Szkotów i Irlandczyków płynie sporo skandynawskiej krwi.

Luke, przebrany w szorty, bez koszuli, wsiadł z Arnem do starej, ledwo zipiącej ciężarówki i ruszyli do Goondi, gdzie pracowała brygada. Walizka i używany rower, który kupił, leżały z tyłu. Nie mógł się doczekać, kiedy weźmie się za robotę.

Ludzie Arnego żęli od świtu i nawet nie podnieśli głów, kiedy od strony kwater nadeszli Luke i Arne. Wszyscy ubrani byli w płócienne kapelusze, szorty, wełniane skarpety i solidne buty. Osobliwy widok pracujących przykuł uwagę Luke'a. Byli usmoleni od stóp do głów, a spływający pot pozostawiał w czarnym brudzie różowawe smugi.