– Muszę zebrać pieniądze na farmę. Meg nie mówiła o tym?
– Nasza Meggie nie lubi się zwierzać, ty nam opowiedz.
Troje słuchaczy wpatrywało się w ożywioną twarz i błyszczące oczy Luke'a. Meggie nie odezwała się ani słowem, odkąd się pojawił, a on mówił i mówił o stepach na kresach, o szarych ptakach brologa stąpających z namaszczeniem po jedynej w Kynunie drodze, o tysiącach kangurów, o suchym upale.
– Już niedługo kawałek ziemi będzie należał do mnie. Meg wyłożyła na ten cel trochę pieniędzy, a jeżeli nadal będziemy pracować tak jak teraz, to najdalej za cztery, pięć lat zbierzemy odpowiednią sumkę. Wcześniej mógłbym kupić mniejsze gospodarstwo, ale z moimi zarobkami zostanę przy trzcinie dłużej i postaram się o porządną farmę. – Pochylił się obejmując wielkimi dłońmi filiżankę. – Wiecie, raz mało brakowało, a miałbym lepszy urobek od Arnego. Jednego dnia ściąłem jedenaście ton!
Luddie gwizdnął z podziwem i rozmowa zeszła na temat urobków.
Meggie w milczeniu popijała mocną herbatę. Och, Luke – myślała.
– Mówiłeś: parę lat, teraz: cztery czy pięć, a ile powiesz następny razem? Nie ulegało wątpliwości, że Luke przepadał za trzciną. Czy zechce z niej zrezygnować, kiedy przyjdzie pora? Czy zrezygnuje? I czy ona zechce czekać tak długo, żeby się o tym przekonać? Muellerowie byli dla niej dobrzy, nie obciążali nadmiernie pracą, ale jeżeli miałaby żyć bez męża, to tylko w Droghedzie. Mieszkając od miesiąca w Himmelhoch ani przez jeden dzień nie czuła się całkiem zdrowa, nie miała apetytu, męczyły ją napady męczącej biegunki, nie mogła otrząsnąć się z letargicznego otępienia. Nigdy dotąd nie narzekała na złe samopoczucie, więc te dziwne dolegliwości napełniały ją lękiem.
Po śniadaniu Luke pomógł jej pozmywać, a potem zabrał na spacer do najbliższego łanu trzciny, rozmawiając o tym, jak się ją tnie, jakie świetne chłopcy pracują w brygadzie Arnego, jaka świetna jest praca na świeżym powietrzu, o ile jest lepsza od strzyżenia owiec.
Zawrócili na wzgórze. Luke zaprowadził Meggie do cienistego chłodnego zakątka pod domem, między palmami. Anne urządziła tu oranżerię: w ustawionych pionowo i napełnionych ziemią kawałkach rury z terakoty rosły paprocie, pnącza i krzewy, a u dołu wielobarwne begonie. W wiszących metalowych koszykach kwitły orchidee i tuberozy. Tutaj Meggie przebywała najchętniej. Nawet w Droghedzie nie miała takiej ulubionej samotni, bo tam nie dałoby się wyhodować tyle roślin na takim małym skrawku ziemi.
– Prawda, jak tu ślicznie, Luke? Czy nie moglibyśmy za jakiś czas wynająć domu? Tak strasznie bym chciała sama czegoś takiego spróbować.
– A po co miałabyś mieszkać sama? To niebezpieczne. Nie jesteś tu szczęśliwa?
– Na ile można być szczęśliwym w cudzym domu?
– Musisz zadowolić się tym, co masz teraz, dopóki nie przeprowadzimy się na zachód. Rozumiesz?
– Tak, Luke.
Tak mu zepsuła humor, że nawet jej nie pocałował, choć miał taki zamiar. Klepnął ją tylko na pożegnanie, trochę za mocno, i ruszył drogą do drzewa, przy którym zostawił rower. Żeby zaoszczędzić na kolejce i autobusie przepedałował dwadzieścia mil, a teraz czekało go drugie tyle.
– Gołąbeczka! – powiedziała Anne do męża. – Jego bym zatłukła!
Minął styczeń, kiedy pracy przy trzcinie było najmniej, ale Luke się nie pokazał. Pojechał z Arnem do Sydney. Ciotka Arnego miała dom w Rozelle, niedaleko Kolonialnej Rafinerii Cukru, nie musieli więc dojeżdżać i oszczędzali na biletach tramwajowych. W betonowej fortecy można było dostać pracę dzięki znajomościom. Luke i Arne nosili worki z cukrem, a po pracy pływali i jeździli na desce surfingowej.
Meggie została z Muellerami i przemęczała się przez monsunową porę deszczową. W tej części kontynentu w trwającej od marca do listopada porze suchej nie było właściwie sucho, ale w porównaniu z porą deszczową przyjemnie. W czasie monsunów niebo raz po raz rzygało wodą, a kiedy potop ustawał, obłoki białej pary unosiły się nad ziemią, trzciną, dżunglą, górami.
Meggie coraz bardziej tęskniła za Droghedą. Wiedziała, że północny Queensland nigdy nie będzie jej domem. Przede wszystkim nie odpowiadał jej klimat. Brzydziła się wielkich ropuch, tarantuli, karaluchów, szczurów – wielkich, agresywnych, głodnych – które zatruwały życie nocą, ale najbardziej brzydziła się wychodków zwanych w miejscowej gwarze dunny, tak samo jak zdrobniale Dungloe, którego mieszkańcy nigdy nie mieli dość żartów opartych na tej zbieżności. W tym klimacie nie można było kopać dołów ziemi, groziły wybuchem epidemii tyfusu lub innej choroby. Dlatego korzystano ze smołowanych blaszanych pojemników, wymienianych raz na tydzień, choć to wydawało się Meggie za rzadko. Nie mogła przyzwyczaić się do cuchnących i kipiących od robactwa urządzeń sanitarnych. Z przygnębieniem myślała o tym, że pewnie będzie tu mieszkać tak długo, aż Luke straci siły do pracy przy trzcinie. Duma nie pozwalała jej przyznać się rodzinie, że mąż ją zaniedbuje, zawzięła się, że wytrzyma, nawet do końca życia.
Minął rok, kończył się powoli drugi. Niezmierna serdeczność Muellerów trzymała Meggie, rozdartą wewnętrznie, w Himmelhoch. Bob natychmiast przysłałby jej pieniądze na bilet powrotny, wystarczyło poprosić go o to w liście, ale Meggie nie mogła się zdobyć na przyznanie, że Luke zostawił ją bez grosza. W dniu, w którym napisałaby o ty rodzinie, zostawiłaby Luke'a na zawsze, a na ten krok jeszcze się nie zdecydowała. Wszystko w jej wychowaniu i naturze przeciwstawiało się tej decyzji: nadzieja na dziecko, przekonanie o świętości ślubów małżeńskich, pogląd, że mąż kieruje losem żony, a także nieugięta, uparta duma i ciche przeświadczenie, że zawiniła tak samo jak Luke. Gdyby ona była inna, może i on zachowywałby się zupełnie inaczej.
W ciągu osiemnastu miesięcy wygnania widziała go sześć razy i często myślała gorzko, że Luke powinien się ożenić z Arnem, bo mieszkał z nim razem i jego towarzystwo znacznie bardziej mu odpowiadało. Utworzyli spółkę i objeżdżali trzcinowe żniwa na liczącym tysiąc mil wybrzeżu. Zdawało się, że żyją samą pracą. Kiedy Luke przyjeżdżał w odwiedziny, ucinał sobie długą pogawędkę z Luddiem i Anne, zabierał żonę na spacer, obdarzał serdecznym całusem i znikał.
Luddie, Anne i Meggie wolny czas spędzali na lekturze. Biblioteka w Himmelhoch, o wiele większa niż w Droghedzie, posiadała również książki nie stroniące od erotycznych opisów i Meggie sporo się z nich dowiedziała.
Którejś czerwcowej niedzieli w 1936 roku Luke i Arne zjawili się razem, bardzo z siebie zadowoleni. Oznajmili, że przyjechali zabrać Meggie na ceilidh, żeby zrobić jej przyjemność.
Różne narodowości w Australii najczęściej się naturalizowały, ale na półwyspie północnego Queenslandu cztery grupy etniczne, które stanowiły większość ludności – Chińczycy, Włosi, Niemcy oraz Szkoci z Irlandczykami z zapałem kultywowały własne tradycje. Kiedy więc urządzano ceilidh, żaden Szkot w okolicy nie omieszkał nie przyjechać.
Na Luke'a i Arnego, ubranych w kilty, Meggie patrzyła ze zdumieniem, ale w duchu przyznawała, że wyglądają wspaniale. Nic tak korzystnie nie wygląda na postawnym mężczyźnie jak kilt, który przy zamaszystym kroku rozkłada się z tyłu fałdziście, a z przodu pod sporranem pozostaje nieruchomy. Było zbyt gorąco na kompletny strój z szalem i kusą kurtką, więc włożyli do spódniczek tylko białe koszule, długie skarpety w skośną kratkę i buty z klamerkami.
– Co to właściwie jest ceilidh? – spytała, kiedy ruszyli.
– To po gaelicku spotkanie potańcówka.
– Dlaczego tak się przebraliście?
– Bo inaczej by nas nie wpuścili.
– Musicie często chodzić na te spotkania, bo w przeciwnym razie Luke nie zdecydowałby się na taki wydatek. Prawda, Arne?