– Człowiek musi się trochę zabawić – odparł Luke.
Ceilidh urządzano w walącej się szopie pośrodku bagien namorzynowych u ujścia rzeki Dungloe. Meggie marszczyła nos wdychając nową obrzydliwą woń wyziewów z nadmorskiej zgnilizny.
Wszyscy mężczyźni rzeczywiście byli ubrani w kilty. Kiedy Meggie weszła do środka, zrozumiała, jak szaro czuje się pawica przyćmiona barwną wspaniałością pawia. Kobiety niknęły, jakby usunięte w cień, a wrażenie to pogłębiało się z upływem wieczoru.
Na podium stało dwóch kobziarzy, rumianych i spoconych, wygrywających wesołą melodię w idealnym współbrzmieniu. Ubrani byli w tartan klanu Andersonów, bogatą kratę na jasnoniebieskim tle. Kilka par tańczyło, ale największy ruch panował wokół mężczyzn, którzy podawali szklaneczki ze szkocką whisky. Meggie znalazła się w kącie z kilkoma innymi kobietami i rozglądała się urzeczona.
Luke i Arne byli witani jak starzy dobrzy znajomi. Jak często chodzili bawić się bez niej? Dlaczego akurat dziś ją ze sobą wzięli? Westchnęła i oparła się o ścianę. Inne kobiety zerkały na nią ciekawie, zwłaszcza na obrączkę na palcu. Skupiła na sobie kobiecą zazdrość, jak Luke i Arne kobiecy zachwyt. Ciekawe, co by powiedziały na to – pomyślała – że mąż mój odwiedził mnie dokładnie dwa razy w ciągu ośmiu miesięcy i wcale nie po to, żeby pójść ze mną do łóżka. Przecież ci dwaj to zarozumiali gogusie! Żaden z nich nie jest nawet Szkotem, poprzebierali się tylko, bo wiedzą, jak świetnie w tych strojach wyglądają, i lubią być podziwiani. Dobrana para oszustów! Każdy tak w sobie zakochany, że od nikogo miłości nie chce ani nie potrzebuje.
O północy wszystkie kobiety usunięto pod ścianę i rozpoczęły się prawdziwe tańce z udziałem samych mężczyzn. Barwy i dźwięki zlały się w żywiołowe widowisko, które odciskało się w pamięci na zawsze. Ilekroć potem Meggie usłyszała piszczącą kobzę, zobaczyła szkocką spódniczkę, stawali jej przed oczami tancerze w kitlach.
O czwartej nad ranem ceilidh dobiegł końca, Jadąc dychawicznym fordem Arnego, Meggie słyszała jeszcze tęskną melodię żegnającą gości wracających do domu. Do domu. Gdzie jest jej dom?
– Jak ci się podobało? – spytał Luke.
– Podobałoby mi się bardziej, gdybym więcej tańczyła.
– Daj spokój, Meg! Na ceilidhu tańczą tylko mężczyźni, więc i tak jesteśmy dla was dobrzy, że w ogóle pozwalamy potańczyć.
– Mężczyźni wiele rzeczy robią dla własnej przyjemności.
– Przepraszam cię bardzo! – obruszył się Luke! – Pomyślałem, że przydałaby ci się jakaś rozrywka i dlatego wziąłem cię ze sobą. Nie musiałem tego robić! Jeżeli ci się nie podoba, więcej cię nie wezmę.
– I na pewno tak zrobisz – odparła Meggie. – Wolisz życie beze mnie. Nie jestem ślepa, Luke. Szczerze mówiąc, mam ciebie dość, mam dość takiego życia, mam dość wszystkiego!
– Cii – syknął. – Nie jesteśmy sami!
– Więc postaraj się, żebyśmy byli sami! – odcięła się. – Kiedy miałam okazję być z tobą sam na sam dłużej niż parę minut?
Arne zatrzymał samochód u stóp wzgórza i uśmiechnął się do Luke'a ze współczuciem.
– Idź, bracie – powiedział. – Odprowadź ją, zaczekam tu na ciebie. Nie musimy się śpieszyć.
– Ja nie żartuję, Luke! – powiedziała Meggie, kiedy odeszli kawałek. – Moja cierpliwość się kończy, słyszysz? Przysięgam ci, że będę posłuszna, ale ty przysięgałeś, że będziesz mnie kochał i szanował, a tera żadne z nas nie dotrzymuje słowa! Chcę wrócić do domu, do Droghedy!
Pomyślał o dwóch tysiącach funtów, które przestaną napływać na jego nazwisko.
– Och, Meg! – rzekł bezradnie. – Posłuchaj, kochanie, wszystko się zmieni, obiecuję! W lecie zabiorę cię do Sydney, słowo O'Neilla!
W domu ciotki Arnego jest dość miejsca. Zamieszkamy tam przez trzy miesiące i użyjemy życia! Wytrzymaj jeszcze rok, a potem kupimy naszą farmę, dobrze?
Księżyc oświetlał mu twarz: był poważny, zaniepokojony, skruszony. I taki podobny do Ralpha de Bricassart!
Meggie złagodniała, bo nadal chciała mieć z nim dzieci.
– Dobrze – odparła. – Jeszcze jeden rok. Ale pamiętaj, że obiecałeś mi Sydney, Luke. Trzymam cię za słowo!
ROZDZIAŁ DWUNASTY
Regularnie co miesiąc Meggie wysyłała list do Fee, Boba i młodszych braci. Pogodnie opisywała północny Queensland, nie wspominając słowem o zmartwieniach. Znów przez tą dumę. Rodzina wiedziała jednak, że Luke dużo jeździ i dlatego umieścił ją u swoich przyjaciół. Z listów przebijała wielka sympatia do Muellerów, więc nikt w Droghedzie niczego nie podejrzewał. Smuciło ich tylko, że nigdy nie przyjeżdża w odwiedziny. Ale jak mogła im napisać, że nie ma pieniędzy na podróż? Musiałaby wówczas przyznać, jak źle ułożyło się jej małżeństwo z Lukiem O'Neillem.
Zdobywała się czasem na odwagę, by mimochodem spytać o biskupa de Bricassart, ale Bob nie zawsze pamiętał, żeby przekazać jej skąpe wiadomości, jakie usłyszał od Fee. Wreszcie nadszedł list, w którym rozwodził się na jego temat.
„Nikt się go nie spodziewał, aż tu raptem przyjechał – pisał Bob – trochę jakby nie w sosie. Bardzo się stropił, że ciebie nie zastał. Potem wściekł się, że nie zawiadomiliśmy go o twoim ślubie, ale kiedy mama wyjaśniła, że to ty nie chciałaś nic mu mówić, przestał się złościć i więcej do tego nie wracał. Zrozumiałe, że najbardziej tęsknił za tobą, bo z nas wszystkich ty najwięcej spędzałaś z nim czasu i chyba myślał o tobie jak o młodszej siostrze. Chciał zobaczyć zdjęcia z twojego ślubu i sam się zdziwiłem, że żadnych nie zrobiliśmy. Pytał, czy masz dzieci. Powiedziałem, że nie. Bo nie masz, prawda? A to już blisko dwa lata, jak wyszłaś za mąż. Może będziesz miała niedługo dzieci? Biskup bardzo by się ucieszył. Chciałem dać mu twój adres, ale podziękował. Powiedział, że i tak by nie skorzystał, bo wybiera się na jakiś czas do Aten z arcybiskupem. Wymienił to długaśne nazwisko, którego nijak nie mogę zapamiętać. Lecą samolotem, wyobrażasz sobie, Meggie? Naprawdę! Krótko u nas bawił, bo brakowało mu twojego towarzystwa. Codziennie odprawiał mszę, pojeździł trochę konno i po sześciu dniach wyjechał”.
Meggie odłożyła list. A więc wie, wie! – pomyślała. – Nareszcie! Jak to przyjął? Czy bardzo się zasmucił? Dlaczego nakłonił ją do tego kroku? Nic na tym nie zyskała. Nie kochała Luke'a i wiedziała, że nigdy go nie pokocha. Był kimś zamiast, kimś, kto miał dać jej dzieci podobne do tych, jakie mogłaby mieć z Ralphem de Bricassart. O Boże, jak to się powikłało!
Arcybiskup di Contoni-Verchese wolał zatrzymać się w hotelu niż skorzystać z zaproszenia grekokatolików i gościny w ateńskim pałacu. Miał do wypełnienia delikatną i ważną misję. Pewne sprawy od dawna czekały na omówienie z dostojnikami Kościoła greckokatolickiego. Domyślał się, że ta dyplomatyczna misja jest sprawdzianem przed większymi zadaniami, jakie czekają go w Rzymie. Przydała się dobra znajomość greckiego, która przeważyła szalę na jego korzyść. Sprowadzono go aż z Australii, i to samolotem.
Nie do pomyślenia było, żeby wybrał się bez biskupa de Bricassart, który z czasem stał się jego prawą ręką. Niezwykły człowiek, istny Mazarin. Arcybiskup darzył o wiele większym podziwem kardynała Mazarina niż kardynała Richelieu, więc to porównanie było wielkim komplementem.
Wiatr przeczesywał siwiejące na skroniach włosy biskupa de Bricassart, który stojąc u stóp Partenonu spoglądał ponad białym miastem na odległe wzgórza i Morze Egejskie. Dopiero teraz, jedenaście tysięcy mil od Australii, potrafił myśleć spokojnie o Meggie. Jak mógł ją winić, skoro sam namawiał ją do wyjścia za mąż? Od razu zrozumiał, dlaczego zakazała rodzinie zawiadamiać go – nie chciała, żeby poznał jej męża. Wiedział, że zamierza osiąść w północnym Queenslandzie. To brzmiało jak nieodwołalny wyrok, że nigdy jej nie zobaczy.