Выбрать главу

– Na razie tak. Doktor nie chce wiele mówić, ale chyba jest dobrej myśli. Luddie, mamy gościa. Arcybiskup de Bricassart, dawny przyjaciel Meggie.

Luddie, lepiej obeznany z etykietą, przyklęknął na jedno kolano i ucałował pierścień.

– Proszę spocząć. Zaraz podam herbatę.

– A więc ksiądz biskup to ten tajemniczy Ralph – powiedziała Anne opierając laski o bambusowy stolik.

Siedział naprzeciw, fałdy sutanny odsłoniły lśniące buty do konnej jazdy gdy założył nogę na nogę. Mężczyźni zwykle tak nie siadali, ale u niego, księdza, to nie raziło. Uznała, że jest młodszy, niż jej się początkowo wydawało, miał zapewne niewiele po czterdziestce. Szkoda, że taki wspaniały mężczyzna się marnuje!

– Odkąd zaczął się poród, Meggie wciąż pytała o Ralpha. Muszę przyznać, że to mnie zdziwiło. Nie przypominam sobie, żeby kiedykolwiek przedtem wymówiła to imię.

– To do niej niepodobne.

– Skąd ksiądz biskup zna Meggie? Od jak dawna?

Z nikłym uśmiechem Ralph założył piękne, szczupłe ręce czubkami palców.

– Poznałem Meggie, kiedy przypłynęła z Nowej Zelandii, miała wtedy dziesięć lat. Można bez przesady powiedzieć, że byłem przy niej, kiedy przeżywała powódź i pożar, głód uczuć, a także śmierć i narodziny. Wszystko, co niesie ze sobą życie. Meggie jest lustrem, które mi przypomina, że jestem śmiertelnikiem.

– Ksiądz biskup ją kocha! – rzekła Anne zdumiona.

– Tak.

– To tragedia dla was obojga.

– Miałem nadzieję, że tylko dla mnie. Proszę mi opowiedzieć, co się z nią działo, odkąd wyszła za mąż. Wiele lat jej nie widziałem i niepokoiłem się o nią.

– Opowiem, ale najpierw chciałabym od księdza biskupa usłyszeć coś o Meggie. Jak żyła, zanim przyjechała do Dunny. Luddie i ja nic o niej nie wiemy prócz tego, że mieszkała gdzieś koło Gillanbone. Chcielibyśmy dowiedzieć się czegoś więcej, bo bardzo ją lubimy. Nigdy na nic nie mówiła, chyba duma jej na to nie pozwalała.

Kiedy Luddie wszedł z tacą i dosiadł się do nich, Ralph opowiedział krótko o Meggie.

– Któż by przypuszczał! Jak Luke mógł ją wyrwać z takiego życia i znaleźć pracę służącej?! I miał czelność zastrzec sobie, żeby jej pensję wpłacano na jego konto! Nie miała grosza przy duszy. Kazałam Luddiemu wypłacić jej premię z okazji świąt, ale tyle się zebrało potrzeb, że wydała wszystko w jeden dzień, a więcej nie chciała przyjąć.

– To nie powód, żeby współczuć Meggie – odezwał się Ralph nieco szorstko. – Myślę, że sama nad sobą się nie lituje, a już na pewno nie z powodu braku pieniędzy. Nie przyniosły jej szczęścia. Wie, gdzie się zwrócić, gdyby właśnie pieniędzy jej brakowało.

Muellerowie opowiadali o dalszym życiu Meggie, a biskup de Bricassart siedział i słuchał ze złożonymi rękoma, wpatrując się w szeroki wachlarz drzewa podróżnika za oknem. Twarz mu nie drgnęła, nie zmienił się wyraz oczu. Wiele się nauczył pracując dla Vittoria Scarabanzy, kardynała di Contini-Verchese.

Po skończonej opowieści westchnął i przeniósł wzrok na ich zaniepokojone twarze.

– Wygląda na to, że my musimy jej pomóc, skoro Luke o nią nie dba. Jeżeli rzeczywiście nie zależy mu na niej, to lepiej będzie jej w Droghedzie. Wiem, że nie chcecie się z nią rozstawać, ale dla jej dobra namówcie ją, żeby wróciła do domu. Prześlę czek z Sydney, żeby zaoszczędzić jej przykrości zwracania się z prośbą o pieniądze do brata. Potem w domu będzie mogła powiedzieć, co zechce. – Spojrzał na drzwi sypialni i poruszył się niespokojnie. – Dobry Boże, spraw, żeby to dziecko wreszcie się narodziło!

Poród trwał jeszcze niemal dwadzieścia cztery godziny. Doktor Smith aplikował wyczerpanej Meggie duże dawki laudanum, tradycyjnie uważanego za najlepszy środek. Meggie jak w koszmarnym śnie czuła, że kręci się w kółko i zapada w wir, szarpana pazurami przez wyjące zmory. Czasami pojawiała się przed nią twarz Ralpha, by po chwili odpłynąć na wezbranej fali. Wiedziała, że póki on przy niej czuwa, jest bezpieczna.

Doktor Smith zostawił przy Meggie położną, żeby posilić się, wychylić kieliszek rumu i sprawdzić, czy żadnemu z jego pacjentów nie zechciało się przypadkiem przenieść na tamten świat. Wysłuchał też tego, co Muellerowie uznali za stosowne mu opowiedzieć.

– Masz rację, Anne – rzekł. – Jazda konna przyczyniła się zapewne do jej obecnych kłopotów. Dla kobiet, które muszą dużo jeździć, źle się stało, że damskie siodło wyszło z mody. Nie służy im siedzenie okrakiem.

– Podobno to przesąd – wtrącił łagodnie Ralph.

Doktor Smith spojrzał na niego ze złością. Nie przepadał za duchownymi katolickimi, których uważał za świętoszków plotących trzy po trzy.

– Każdy myśli po swojemu – odparł. – Proszę mi powiedzieć, co doradziłoby księdzu biskupowi sumienie, gdyby trzeba było wybierać między życiem Meggie a dziecka?

– Kościół nieugięcie broni stanowiska, że nie wolno dokonywać wyboru. Nie wolno uśmiercić dziecka, żeby ratować matkę, ani uśmiercić matki, żeby ratować dziecko. Ale gdyby doszło do zagrożenia życia, powiedziałbym bez wahania: niech pan ratuje Meggie, do diabła z dzieckiem!

Doktor Smith aż podskoczył, roześmiał się i poklepał Ralpha po ramieniu.

– Brawo! Może ksiądz biskup być spokojny, nie powtórzę nikomu. Na razie nie widzę konieczności pozbawiania kogokolwiek życia.

Tymczasem Anne w duchu zadała pytanie: Ciekawe, co byś odpowiedział, księże biskupie, gdyby chodziło o twoje dziecko?

Trzy godziny później, kiedy słońce opuszczało się ku spowitej w mgły górze Bartle Frere, doktor Smith wyszedł z sypialni.

– Już po wszystkim – oznajmił z satysfakcją. – Meggie jest wycieńczona, ale z bożą pomocą wróci do zdrowia. Urodziła dziewczynkę, waży pięć funtów. Drobna, z wielgaśną głową, ale żywotna jak rzadko. Ruda niesamowicie i charakterek szykuje się odpowiedni.

Uradowany Luddie z hukiem otworzył specjalnie na ten cel przechowywaną butelkę szampana. Wszyscy – duchowny, doktor, położna, plantator i jego żona – wznieśli toast za zdrowie i pomyślność młodej matki i wrzeszczącego niemowlęcia. Był pierwszy lipca, początek australijskiej zimy.

Przyjechała pielęgniarka, żeby zastąpić położną i czuwać przy Meggie, aż minie wszelkie zagrożenie. Doktor z położną wyjechali, a Anne, Luddie i biskup poszli do Meggie.

Leżała na szerokim łożu, wydawała się drobna i wyniszczona. Meggie, umęczona Meggie…

W wiklinowej kołysce leżała mała osóbka, za nic mając zainteresowanie zgromadzonych dorosłych. Dawała głośny i nieustający wyraz swojemu niezadowoleniu. W końcu pielęgniarka wyniosła ją razem z kołyską do pokoju dziecinnego.

– Płuca ma na pewno zdrowe – powiedział z uśmiechem Ralph przysiadając na łóżku i ujmując bladą ręką Meggie.

– Chyba nie bardzo jej się podoba na tym świecie – odparła Meggie i też się uśmiechnęła. Jak on się zestarzał! – pomyślała. – Nie stracił zręczności ruchów, ale wygląda nieporównanie starzej. Popatrzyła na Muellerów i wyciągnęła do nich drugą rękę.

– Moi najmilsi! Co ja bym bez was zrobiła? Czy Luke się odezwał?

– Przysłał telegram. Nie może przyjechać, ale życzy ci wszystkiego najlepszego.

– Jaki wspaniałomyślny – rzekła Meggie.

Anne pochyliła się i pocałowała ją w policzek.

– Zostawimy cię na chwilę, kochanie, żebyś porozmawiała z biskupem – powiedziała i kiwnęła na pielęgniarkę. – Chodź Nettie, napijesz się z nami herbaty. Ksiądz biskup zawoła cię, jeżeli będziesz potrzebna.

– Jak dasz na imię swojej hałaśliwej córce? – spytał, kiedy zostali sami.

– Justyna.

– Bardzo ładne imię, ale dlaczego właśnie takie?