Выбрать главу

– Anne, gdyby nie ty i Luddie, to przez te ostatnie trzy lata chyba bym oszalała. Budzę się czasem w nocy i myślę, co by się ze mną stało, gdyby Luke znalazł mi pracę u kogoś, kto nie byłby dla mnie tak dobry jak wy.

– Gadanie! Gdyby Luke umieścił cię u jakichś niemiłych ludzi, wróciłabyś do Droghedy… Kto wie, może tak byłoby najlepiej?

– Nie. Ta historia z Lukiem nie jest przyjemna, ale lepiej, że zostałam.

Deszcz przesuwał się przez pole trzciny jak szary topór ucinający widok na wszystko, co znalazło się poza jego krawędzią.

– Masz rację, nie czuję się dobrze – odparła Meggie. – Nie czuję się dobrze, odkąd zaszłam w ciążę. Próbowałam wziąć się w garść, ale daremnie. Och, Anne, taka jestem zmęczona i zniechęcona! Nie jestem nawet dobrą matką dla Justyny, a powinnam być. To przecież ja sprowadziłam ją na ten świat. Najbardziej zniechęca mnie to, że Luke nie pozwala mi zadbać o niego. Nie chce mieć domu, który bym urządziła, nie chce mieć ze mną dzieci. Nie kocham go i nigdy nie kochałam tak, jak kobieta powinna kochać mężczyznę, którego poślubiła. Może on to wyczuł od samego początku? Może gdybym go kochała, inaczej by się zachowywał. Więc jak mogę go winić? Mogę winić samą siebie.

– To biskup de Bricassart jest twoją miłością.

– Tak, kochałam go już jako mała dziewczynka. Kiedy tu przyjechał, byłam dla niego bardzo przykra. Nie miałam prawa go tak traktować, bo nigdy mnie nie zwodził. Może zrozumiał, że byłam nieszczęśliwa. Myślałam tylko o tym, że to powinno być jego dziecko. To niesprawiedliwe! Duchowni protestanccy mogą się żenić, więc dlaczego katolicy nie? I nie mów mi, że pastor gorzej dba o wiernych niż ksiądz, bo to nieprawda. Tak jak może być bezduszny ksiądz, tak może być wspaniały pastor. Z powodu celibatu księży musiałam odejść od Ralpha, ułożyć sobie życie z innym, urodzić czyjeś dziecko. Powiem ci jeszcze jedno: to obrzydliwy grzech, niż gdyby Ralph złamał swoje śluby. Oburza mnie, że Kościół mógłby potępić moją miłość do Ralpha albo jego miłość do mnie!

– Wyjedź, Meggie! Wypoczniesz, wydobrzejesz i przestaniesz się zadręczać. A może, kiedy wrócisz, uda ci się namówić Luke'a, żeby kupił tę farmę, a nie tylko mówił o niej. Wiem, że go nie kochasz, ale wydaje mi się, że gdyby trochę ustąpił, mogłabyś być z nim szczęśliwa.

Szare oczy Meggie były tego samego koloru, co kurtyny ulewy wokół domu.

– W tym cała rzecz! Kiedy pojechałam z Lukiem do Atherton, zrozumiałam, że nie rzuci trzciny, póki będzie miał siłę przy niej pracować. On uwielbia takie życie. Najbardziej odpowiada mu towarzystwo silnych i niezależnych mężczyzn i ciągłe przenoszenie się z miejsca na miejsce. Na dobrą sprawę, zawsze był wędrowcem. A kobieta nie jest mu potrzebna nawet dla przyjemności, bo trzcina za bardzo go wyczerpuje. Luke jest człowiekiem, dla którego nie ma znaczenia, czy za stół służy odwrócona skrzynka, a za łóżko podłoga. Rozumiesz? Nie można się odwoływać do upodobań, których mu brak. On po prostu gardzi ładnymi, wygodnymi rzeczami. Wydaje mu się, że od wygód można zniewieścieć. Nie mam żadnych możliwości odciągnąć go od takiego trybu życia, jaki prowadzi.

Zerknęła niecierpliwie na daszek werandy, jakby miała dość zagłuszającego słowa bębnienia deszczu.

– Nie wiem, czy wytrzymam bez własnego domu jeszcze kila czy kilkanaście lat, dopóki Luke nie opadnie z sił. Jest mi u ciebie dobrze, Anne, jestem ci wdzięczna za wszystko, ale ja chcę mieć swój dom! Chcę, żeby Justyna miała rodzeństwo, chcę ścierać kurze z własnych mebli, szyć zasłony do własnych okien, gotować w swojej kuchni dla swego mężczyzny. Och, Anne! Jestem zwykłą kobietą. Nie mam wykształcenia ani ambicji, ja tylko chcę mieć męża, dzieci, własny dom. Chcę, żeby mnie ktoś choć trochę kochał!

Anne wyciągnęła chusteczkę i otarła łzy.

– Ale z nas łzawa para! – powiedziała próbując się uśmiechnąć. – Doskonale cię rozumiem, Meggie. Od dziesięciu lat jestem żoną Luddiego i od dziesięciu lat jestem naprawdę szczęśliwa. Kiedy miałam pięć lat, zachorowałam na heinemedinę i zostałam kaleką. Byłam przekonana, i słusznie, że żaden na mnie nie spojrzy. Zaczęłam pracować jako nauczycielka i poznałam Luddiego. Miałam trzydzieści lat, on dwadzieścia, więc nie mogłam brać go poważnie, kiedy mi się oświadczył. To okropne, Meggie, rujnować życie młodemu człowiekowi! Przez pięć lat traktowałam go najokropniej jak tylko można, ale nic go nie zrażało. Dlatego w końcu wyszłam za niego i jestem szczęśliwa. Luddie mówi, że też jest szczęśliwy, ale nie jestem tego pewna. Musiał z wielu rzeczy zrezygnować, na przykład z dzieci. A ostatnio wygląda starzej ode mnie.

– To przez ten klimat, Anne, i tryb życia.

Przestało padać równie nagle jak zaczęło. Wyszło słońce, zalśniły pełnym blaskiem tęcze, liliowa góra Bartle Frere wyłoniła się z pędzących chmur.

– Pojadę – oznajmiła Meggie. – Bardzo wam dziękuję. Tylko czy Justyna nie sprawi wam zbyt wiele kłopotu?

– Skądże znowu! Luddie wszystko obmyślił. Na czas twojej nieobecności przyjedzie do nas Annunzziata, młodsza siostra Anny Marii, która pomagała mi przed twoim przyjazdem. Chce pracować w Townsville jako pielęgniarka, ale szesnaście lat skończy dopiero w marcu, a szkołę już za kilka dni. Jest doświadczoną piastunką, bo u Tesorierów są tabuny dzieci.

– Gdzie jest ta wyspa Matlock?

– Niedaleko przesmyku Whitsunday w Wielkiej Rafie Koralowej. Jest tam bardzo cicho i spokojnie, same małe domki, oaza dla nowożeńców. Nie będziesz musiała chodzić na obiady do zatłoczonej jadalni ani rozmawiać z mnóstwem ludzi, z którymi wcale nie chcesz mieć do czynienia. Zresztą w czasie letnich cyklonów mało kto tam bywa. Na Matlock przyjeżdżają południowcy z Sydney i Melbourne, a ci mają teraz śliczne lato u siebie. Za to na czerwiec, lipiec i sierpień wykupują miejsca trzy lata naprzód.

ROZDZIAŁ TRZYNASTY

Ostatniego dnia tysiąc dziewięćset trzydziestego siódmego roku, Meggie wsiadła do pociągu do Townsville. Urlop jeszcze właściwie się nie zaczął, ale już poczuła się lepiej zostawiwszy za sobą woń melasy. Nie zdążyła zwiedzić największego miasta w północnym Queenslandzie, ale wcale nie żałowała, że musi się spieszyć na przystań. Po pamiętnej przeprawie przez Morze Tasmana przed szesnastu laty nie uśmiechała się jej wielogodzinna podróż stateczkiem o wiele mniejszym od „Wahine” i chciała jak najprędzej mieć ją za sobą.

Wszystko jednak było inaczej, stateczek sunął spokojnie po morzu odpoczywającym między jednym a drugim cyklonem. Minęło południe, Meggie przyłożyła głowę do poduszki i zasnęła kamiennym snem, obudził ją dopiero nazajutrz o szóstej rano steward, który przyniósł herbatę i herbatniki.

Z pokładu roztaczał się nowy widok. Wypłukany z barw nieboskłon nasycał się powoli od wschodu perłoworóżową zorzą, aż nad horyzontem ukazało się słońce i czerwone światło rodzącego się dnia. Stateczek ślizgał się bezgłośnie po wodzie tak przejrzystej, że gdy się wyglądało przez burtę widać było głębokie groty i przemykające między nimi kolorowe ryby. Zielonkawoniebieską powierzchnię plamiły jak ciemne wino rozrośnięte wodorosty i korale. Jak okiem sięgnąć, wyrastały z wody wyspy – z plażami bielejącymi pod osłoną palm, górzyste i lesiste albo zupełnie płaskie i krzaczaste.