– Mój Boże! – wyszeptała i upuściła butelkę z mlekiem.
Podniósł ją, podał i oparł się o balustradę werandy.
– Smoczek się nie ubrudził. Może ją pani karmić dalej.
Justyna poruszyła się niespokojnie. Anne wsunęła jej smoczek do buzi i odetchnęła głęboko, odzyskując mowę.
– Ależ mnie ksiądz biskup zaskoczył! – powiedziała obrzucając go spojrzeniem od stóp do głów. – Nawet w sutannie nie wygląda ksiądz na arcybiskupa, a co dopiero w tych szortach. Zawsze wyobrażałam sobie arcybiskupów jako nadętych grubasów.
– Nie jestem w tej chwili arcybiskupem, tylko księdzem na zasłużonym urlopie, proszę mnie nie tytułować. Więc to jest to maleństwo, z którym Meggie tak się musiała namęczyć, kiedy byłem tu ostatnim razem? Mogę ją potrzymać?
Usiadł obok Anne, wziął niemowlę i karmił je, trzymając ostrożnie butelkę.
– Czy Meggie dała jej na imię Justyna?
– Tak.
– Podoba mi się. Ależ rudzielec! Wykapany dziadek!
– Tak właśnie mówi Meggie. Nie życzę maleńkiej, żeby ją obsypały piegi, ale to ją zdaje się czeka.
– Meggie też właściwie jest ruda, a wcale nie ma piegów. Tyle że ma zupełnie inną cerę. – Odłożył pustą butelkę, usadowił Justynę przodem do siebie na kolanie i pochylił masując plecki. – Jednym z moich obowiązków jest odwiedzanie sierocińców, stąd umiem się obchodzić z małymi dziećmi. Nauczono mnie, że to najlepszy sposób, żeby dziecku odbiło się bez ulewania. Jest tak mocno zgięta, że mleko pozostaje w żołądku. – Jakby chcąc to potwierdzić, Justyna beknęła potężnie kilka razy. Roześmiał się, pomasował ją znowu, a potem ułożył na ręku. – Bajeczne oczy! Po Meggie można się było spodziewać, że urodzi niezwykłe dziecko.
– Pozwolę sobie zaznaczyć, że byłby z księdza wspaniały ojciec.
– Zawsze lubiłem dzieci. Łatwiej mi cieszyć się nimi, bo nie jestem obciążony żadnymi nieprzyjemnymi obowiązkami prawdziwego ojca.
– Nie, to dlatego, że ksiądz, tak jak Luddie, ma w swojej naturze coś kobiecego.
Justyna odwzajemniła sympatię gościa i zasnęła mu na ręku, choć zwykle tego nie robiła. Ralph usadowił się wygodnie i wyciągnął z kieszeni paczkę capstanów.
– Proszę mi podać – rzekła Anne. – Zapalę księdzu jednego.
– Gdzie jest Meggie? – spytał biorąc od niej zapalonego papierosa. – Dziękuję. Proszę się poczęstować.
– Nie ma jej. Nie doszła do siebie po tym ciężkim porodzie, a monsuny znacznie pogorszyły stan jej zdrowia. Wysłaliśmy ją z Luddiem na dwa miesiące wakacji. Wróci za siedem tygodni, pierwszego marca.
Rosnąca nadzieja na czekające go spotkanie zgasła.
– To już drugi raz przyjeżdżam się pożegnać i nie zastaję jej… Pierwszy raz, kiedy jechałem do Aten, i teraz.
– Dokąd ksiądz jedzie?
– Do Watykanu. Kardynał di Contini-Verchese przejął obowiązki po zmarłym niedawno kardynale Monteverdim. Życzy sobie, żebym przyjechał do Rzymu. To wielkie wyróżnienie, nie mógłbym odmówić.
– Na jak długo ksiądz wyjeżdża?
– O, na bardzo długo, jak przypuszczam. W Europie zanosi się na wojnę. Kościół ściąga do Rzymu wszystkich swoich dyplomatów, a dzięki kardynałowi di Contini-Verchese za takiego uchodzę. Mussolini układa się z Hitlerem, dobrali się jak w korcu maku. Watykan musi w jakiś sposób pogodzić dwie przeciwstawne ideologie: katolicyzm i faszyzm. To nie będzie łatwe. Znam bardzo dobrze niemiecki, greki nauczyłem się w Atenach, a włoskiego w Rzymie. Mówię też po francusku i hiszpańsku. Łatwo uczę się języków i pilnie to wykorzystałem. Moje przeniesienie było nieuniknione.
– Jeżeli zostało księdzu kilka dni, mógłby ksiądz zobaczyć się z Meggie – wyrwało się Anne bez zastanowienia.
Spojrzał na nią, jakby czytał w jej myślach. Długo, bardzo długo nie odpowiadał, zapatrzony w dal. Drżała mu ręka, kiedy unosił papierosa do ust.
– Gdzie ona jest? – spytał opanowanym głosem i cisnął niedopałka za balustradę.
– Na wyspie Matlock – odpowiedziała.
– Gdzie?
– Na wyspie Matlock przy przesmyku Whitsunday. To zaciszny zakątek, z prywatnymi plażami i domkami. – Nie mogła się powstrzymać i dodała: – Niech się ksiądz nie martwi, nikt tam księdza nie zobaczy!
Ralph delikatnie położył śpiącą Justynę na kolanach Anne.
– Dziękuję – odparł kierując się ku schodom, przy których się zatrzymał. – Myli się pani w swoich domysłach. Chcę się tylko z nią zobaczyć. Nie wciągałbym Meggie w nic, co zbrukałoby jej nieśmiertelną duszę.
– Albo duszę księdza? Niech ksiądz się poda za Luke'a O'Neilla. Czekają tam na niego.
– A jeśli raptem zjawi się Luke?
– Na pewno się nie zjawi. Pojechał do Sydney i wróci dopiero w marcu. O tym, że Meggie jest na Matlock, mógłby się dowiedzieć tylko ode mnie, a ja mu tego nie powiedziałam.
– Czy Meggie spodziewa się Luke'a?
– Ależ nie, skąd! – odparła Anne z gorzkim uśmiechem.
– Nie zrobię jej krzywdy – rzekł z naciskiem. – Chcę ją tylko zobaczyć.
– Rozumiem. Ale kto wie, czy mniejszą krzywdą nie byłoby, gdyby ksiądz chciał od niej o wiele więcej…
Kiedy nadjechał samochód Roba, Meggie jak zwykle czekała na werandzie dając znak ręką, że wszystko w porządku. Rob zatrzymał samochód: z wnętrza wysiadł pasażer w koszuli, szortach i sandałach z walizką w ręku.
– Do zobaczenia, panie O'Neille! – zawołał Rob zawracając.
Meggie ani przez chwilę nie dała się zwieść pozornemu podobieństwu Luke'a O'Neilla i Ralpha de Bricassart. Z daleka poznała, że to nie Luke. Wiedziała, że idzie ku niej Ralph de Bricassart. W końcu zrozumiał, że jest mu potrzebna, bo z jakiego innego powodu by tu przyjechał?
Stała sztywna jak z drewna. Dlaczego nie biegła mu naprzeciw, z otwartymi ramionami, bezbrzeżnie szczęśliwa? To przecież za nim tęskniła, jak za nikim innym na świecie, choć usiłowała wybić go sobie z głowy. Przeklęty, przeklęty! Co go podkusiło, żeby przyjechać akurat teraz, kiedy udało jej się wyplenić go z myśli, może nawet z serca? Och, wszystko od nowa! Czekała na niego oszołomiona i zła.
– Witaj, Ralphie – powiedziała przez zaciśnięte zęby, ze spuszczonym wzrokiem.
– Witaj, Meggie.
– Napijesz się herbaty? – spytała wchodząc do domu.
– Z przyjemnością – odparł tak samo drętwo.
Wszedł za nią do kuchni i przyglądał się, jak włącza elektryczny czajnik, napełnia imbryk gorącą wodą, szykuje filiżanki. Podała mu puszkę z herbatnikami, wyłożył trochę na talerz. Opróżniła ogrzany imbryk, odmierzyła łyżeczką herbatę i zalała wrzątkiem. Wzięła talerz i czajniczek, on filiżanki i weszli do bawialni. Pili herbatę w milczeniu. Ralph zerkał na Meggie, a ona wpatrywała się uparcie w małą, chwiejącą się na wietrze palmę za oknem.
– Co się stało, Meggie? – spytał łagodnie.
Serce zabiło jej boleśnie na dźwięk słów, jakimi zwracał się do niej, kiedy była małą dziewczynką. Przyjechał do Matlock zobaczyć się z małą Meggie, a nie z dorosłą kobietą. Obróciła się ku niemu zdumiona, przerażona, wściekła.
O Boże, oczy Meggie! Dech mu zaparło, bo zobaczył w nich dojrzałą kobietę. Z trudem pogodził się kiedyś z fizycznym dojrzewaniem Meggie, a jeśli mu się to udało to dlatego, że patrząc w jej oczy widział zawsze swoją małą Meggie, która go fascynowała, niezmienna w zmieniającym się ciele.
Teraz, widząc ją wreszcie taką, jaka była naprawdę, przywołał tę chwilę, kiedy zrzuciła łuski dzieciństwa i zaczęła patrzeć na świat jak kobieta. Stało się to na cmentarzu w Droghedzie po przyjęciu urodzinowym Mary Carson, kiedy wyjaśnił, że nie może okazywać jej szczególnych względów, bo zostałyby one odczytane jako męskie zainteresowanie. Od tamtej pory – teraz to rozumiał – widziała go inaczej niż przedtem. On natomiast pielęgnował swoje złudne wyobrażenia o niej.