Musiał przyznać, że pragnął jej od ich pierwszego pocałunku, ale pożądanie nie dręczyło go nigdy tak, jak miłość do niej. Rozdzielał jedno od drugiego, nie widząc, że to dwie strony tego samego medalu. Ona nigdy nie uległa temu szaleńczemu przekonaniu.
Co robić? Jak to naprawić? – zastanawiał się. – Przecież ją kocha! Teraz tak samo jak kiedyś. Widząc mnie uznała, że się poddałem, a obdarłem ją z tych złudzeń. Och, Meggie! Co ja ci zrobiłem?! Jak mogłem być tak ślepy i samolubny? – wyrzucał sobie. – Przyjeżdżając tu zburzyłem twój spokój. Prze te wszystkie lata kochaliśmy siebie, ale każde z nas kochało inaczej.
Patrzyła mu w oczy z rosnącym wstydem i upokorzeniem, a kiedy na zmieniającej się twarzy ujrzała wyraz litości, pojęła, jak straszny popełniła błąd.
Uciekaj, Meggie! Ratuj resztki dumy! Ledwie przemknęła jej ta myśl, zerwała się z krzesła.
Dogonił ją przy drzwiach werandy, zderzyli się ze sobą. Opanowanie straciło władzę nad pożądaniem. Uśpionej potędze wystarczyło muśnięcie, by wyzwolić wybuch i namiętność. Silna wola umilkła zakrzyczana przez zmysły.
Kiedy i jak doszli do łóżka, nie pamiętał. Leżeli w nim oboje, dotykał jej, a ona jego. O Boże, moja Meggie! Wreszcie zrozumiał cel swoich dążeń – nie być człowiekiem, być kimś więcej, wznieść się ponad przeznaczenie istoty z krwi i kości. A przecież trzymał w rękach swoje przeznaczenie – drżącą i rozpłomienioną kobietę. Na zawsze miał pozostać tylko człowiekiem. Panie mój, czemu nie oszczędziłeś mi tego? – pytał. – Jestem człowiekiem, nie mogę być Bogiem, pogoń za boskością to urojenie. Czy wszyscy księża pragną utożsamić się z Bogiem, są tacy? Wyrzekamy się aktu, który dowodzi niezbicie, że jesteśmy zwykłymi śmiertelnikami.
Otoczył ją ramionami i spojrzał oczyma pełnymi łez na rozjaśnioną twarz, na usta rozchylające się bezradnie, zdumione rozkoszą. Oplotła go ciasnym uściskiem, przytulił policzek do jej policzka poddając się szaleńczemu, przyprawiającemu o zawrót głowy popędowi.
Nawet przez sen otacza ją ramieniem, jakby nie chciał na chwilę jej opuścić. Meggie była zmęczona, ale broniła się przed zaśnięciem. Zdawało się jej, że jeśli zaśnie, po obudzeniu nie znajdzie go koło siebie. Postanowiła czekać, aż usłyszy słowa, jakimi ją powita. Co jej powie? – zastanawiała się. – Czy będzie żałował?
Przepełniało ją szczęście, jakiego nigdy nie zaznała. Od chwili, kiedy odciągnął ją od drzwi, kiedy padli sobie w objęcia, czuła, że jest dla niego stworzona, tylko dla niego… Był jej droższy nad życie.
Obudził się. Spojrzała mu w oczy i dostrzegła w nich tę samą miłość, która ją syciła i ogrzewała od dzieciństwa.
– Nie wiem, czy starczy mi sił, żeby popływać, a potem zrobić śniadanie – powiedział czując uśmiech przytulonej Meggie.
– Ja zrobię śniadanie, a ty popływaj. Nikt tu nie przychodzi, możesz się nie ubierać.
– Prawdziwy raj! – Usiadł i przeciągnął się. – Ciekawe, czy ten piękny poranek to dobry znak.
Wstał, a ona od razu poczuła ból rozstania. Leżała patrząc, jak podchodzi do rozsuwanych drzwi od strony plaży, wychodzi na werandę, zatrzymuje się. Odwraca, wyciąga rękę.
– Pójdziesz ze mną? Śniadanie zrobimy później.
Mijał dzień po dniu, noc po nocy. Nawet letnie ulewy sprawiały przyjemność. Przyjemnie było słuchać, jak bębnią w dach, spacerować nago poddając się ich ciepłym pieszczotom. Kiedy wyszło słońce, spacerowali, leżeli na plaży, pływali.
– Meggie, nigdy nie byłem taki szczęśliwy i zarazem taki nieszczęśliwy – powiedział któregoś dnia, wyciągnięty na piasku.
– Wiem. Czy już wyjeżdżasz?
– Jurto. Za tydzień odpływa mój statek do Genui.
– Nie martw się. Pożegnam cię spokojnie. Moje życie też się odmieni. Rozstaję się z Lukiem, wracam do Droghedy.
– Ale chyba nie przeze mnie?
– Nie, oczywiście, że nie – skłamała. – Podjęłam decyzję, zanim przyjechałeś. Luke mnie nie potrzebuje, nie będzie wcale za mną tęsknił. Mnie jest potrzebny dom, gdzie czułaby się u siebie, a takim domem zawsze będzie Drogheda. Justyna nie może wychowywać się w domu, w którym jestem służącą, choć Anne i Luddie nie myślą o mnie w ten sposób. Justyna jednak zacznie tak myśleć, kiedy podrośnie na tyle, żeby zrozumieć, że nie ma normalnego domu. Dlatego postanowiłam wrócić do Droghedy.
– Będę pisał do ciebie, Meggie.
– Nie, nie rób tego. Myślisz, że potrzebne mi listy po tym, co przeżyłam? Listy mogłyby wpaść w niepowołane ręce, ktoś mógłby je przeciw tobie wykorzystać. Żadnych listów. Może kiedyś przyjedziesz do Australii. Zupełnie naturalne będzie, jeśli odwiedzisz Droghedę, ale ostrzegam cię, dobrze się przedtem zastanów. W dwóch miejscach na ziemi należysz najpierw do mnie, a dopiero do Boga – tu na Matlock i w Droghedzie.
– Meggie, gdyby to było możliwe, nigdy bym się z tobą nie rozstawał. Nie chcę cię opuszczać… I tak nigdy się od ciebie nie uwolnię. Ale nie możemy siebie zmienić i może tak właśnie jest najlepiej. Dowiedziałem się o sobie rzeczy, których bym nie wiedział, gdybym tu nie przyjechał. Kocham cię. Zawsze cię kochałem i będę kochał. Pamiętaj o tym.
Kiedy Meggie wróciła do Himmelhoch, Anne domyśliła się od razu, że ją utraci. Tak, to była Meggie, ale jakże odmieniona. Wzięła Justynę na ręce, jakby dopiero teraz zrozumiała, ile ta kruszyna dla niej znaczy, i kołysała ją rozglądając się z uśmiechem po pokoju. Oczy lśniły jej radością, która udzieliła się Anne.
– Nie wiem, jak ci dziękować, Anne.
– Niby za co?
– Za to, że przysłałaś Ralpha. Widocznie domyśliłaś się, że jego przyjazd skłoni mnie do rzucenia Luke'a. Nie masz pojęcia, jak to przeżyłam. Wracam do Droghedy, na zawsze.
– Ciężko mi będzie żegnać się z tobą, zwłaszcza z Justyną, ale życzę wam obu jak najlepiej. Luke nie dałby ci szczęścia.
– Wiesz, gdzie on jest?
– Tnie trzcinę koło Ingham.
– Muszę pojechać i zobaczyć się z nim. A nawet przespać.
– Co takiego?
– Dwa tygodnie temu powinnam mieć miesiączkę, a nie mam – mówiła z błyszczącymi oczyma. – Ostatnim razem zdarzyło się to przy Justynie. Jestem w ciąży, Anne, wiem o tym na pewno!
– Mój Boże! – Anne wpatrywała się w Meggie, jakby widziała ją pierwszy raz w życiu. – To może być fałszywy alarm – powiedziała.
– O nie! – Meggie pokręciła głową zdecydowanie. – Jestem w ciąży. Są rzeczy, które po prostu się wie.
– Niezły z ciebie gagatek – bąknęła Anne.
– Och, Anne, zrozum, co to znaczy! Zawsze wiedziałam, że nie mogę mieć Ralpha, ale teraz będę miała jego syna. I on będzie tylko mój, mój!
– Och, Meggie! – powiedziała Anne z westchnieniem. – Chcę ci coś powiedzieć.
– Słucham! – odparła mrużąc roześmiane oczy.
– Grecy powiadali, że to grzech przeciw bogom kochać coś lub kogoś miłością bez granic. Wiesz, co się dzieje z obiektem takiej miłości? Zazdrośni Bogowie niszczą go w pełni rozkwitu. To przestroga dla ciebie, Meggie. Zbyt wielka miłość jest bluźnierstwem.
Meggie położyła Justynę do kołyski.
– Co ma być, to będzie. Czuję się tak, jakby wyrosły mi skrzydła! Będę chronić to dziecko, choćby nie wiem jakim kosztem. Najpierw muszę mu zapewnić nazwisko, jedyne, jakie mu mogę dać. Dlatego prześpię się z Lukiem, choć sama myśl napawa mnie obrzydzeniem.
Potem wrócę do Droghedy i mam nadzieję, że już go więcej nie zobaczę. – Odwróciła się do kołyski. – A czy ty i Luddie przyjedziecie do nas?