– Będziemy was odwiedzać raz do roku. Chcemy patrzeć, jak Justyna rośnie.
Tylko myśl o dziecku Ralpha podtrzymywała Meggie na duchu, kiedy tłukła się kolejką do Ingham. Gdyby nie to nowe życie, które w sobie nosiła, pójście do łóżka z Lukiem byłoby najcięższym grzechem, jaki mogła popełnić przeciw sobie, ale dla tego dziecka gotowa była zawrzeć pakt z diabłem.
Przewidywała trudności, ale przygotowała się starannie, z nieoczekiwaną pomocą Luddiego. Anne nie miała przed nim sekretów, więc wiedział, co się święci. Udzielił jej wyśmienitej rady. Luke powinien być w dobrym nastroju, niezbyt zmęczony. Najlepiej zobaczyć się z nim w sobotę wieczorem albo w niedzielę, po tygodniowym wieczorze w kuchni. Uchodzi a świetnego kucharza, więc gotowanie z pewnością idzie mu jak z płatka i nie psuje humoru. Na prośbę Meggie Luddie wywiedział się, kiedy wypada Luke'owi dyżur.
Właśnie w sobotę po południu Meggie wynajęła pokój w najprzyzwoiciej wyglądającej gospodzie. Stamtąd udało jej się dodzwonić do farmy, gdzie pracował Luke. Poprosiła o przekazanie wiadomości, że czeka na niego w Ingham.
Luke kończył zmywać naczynia po kolacji, kiedy dostał wiadomość od Meggie. Nie miał nic przeciwko temu, żeby spędzić z nią noc, skoro sama do niego przyjechała. Szybko dojechał do miasta przygodną ciężarówką, ale kiedy zobaczył, że apteki są już pozamykane, mina mu trochę zrzedła. Trudno – pomyślał – trzeba będzie zaryzykować.
Meggie leżała rozebrana na łóżku. Kiedy usłyszała pukanie, drgnęła, wstała i podeszłą do drzwi.
– Kto tam? – zawołała.
– Luke.
Przekręciła klucz i uchyliła drzwi, chowając się za nie. Luke wszedł, a wtedy stanęła na wprost niego w całej okazałości. Od czasu ciąży piersi jej się zaokrągliły, wyglądały jeszcze ponętniej. Nie trzeba mu było żadnej zachęty.
Do samego rana Meggie nie odezwała się ani słowem, ale jej dotyk rozpłomienił Luke'a jak nigdy.
– Co cię sprowadza do Ingham, Meg? – spytał rano, przeciągając się i ziewając.
– Przyjechałam powiedzieć ci, że wracam do domu, do Droghedy – odpowiedziała z uśmiechem.
W pierwszej chwili nie chciał uwierzyć, ale kiedy przyjrzał się jej uważnie, przekonał się, że wcale nie żartuje.
– Dlaczego? – spytał.
– Uprzedzałam cię, co się stanie, jeżeli nie zabierzesz mnie do Sydney – odparła.
– Ależ, Meg! – wykrzyknął szczerze zdumiony. – To było półtora roku temu! I przecież wyjechałem z tobą na wakacje. Siedzieliśmy w Atherton cztery tygodnie i buliliśmy forsę! Nie stać mnie na to, żeby jeszcze fundować ci Sydney.
– Jesteś skąpcem, Luke – powiedziała spokojnie. – Żałujesz mi kilku nędznych funtów. Czcisz pieniądze, które leżą w banku, jak złotego cielca. Nie zamierzasz wcale ich wydawać, prawda? Jesteś liczykrupą i patentowanym osłem! Jak możesz tak traktować żonę i córkę, zapominając o naszym istnieniu! Wiesz, kto ty jesteś? Próżny, zarozumiały, egoistyczny drań!
Pobladł i trząsł się cały, nie mogąc wydusić słowa. Jak mogła go tak niesprawiedliwie zwymyślać! I to po takiej nocy. Nie widział sposobu, żeby ją przekonać o słuszności swoich zamierzeń. Nie potrafiła docenić rozmachu jego planów.
– Och, Meg! – rzekł wreszcie zrozpaczony i zrezygnowany. – Nigdy cię źle nie traktowałem. Nikt nie mógłby powiedzieć, że byłem dla ciebie okrutny. Nikt. Miałaś co jeść, miałaś dach nad głową…
– Nie biorę z tobą rozwodu – oznajmiła ubierając się. – Nie chcę wychodzić drugi raz za mąż. Gdybyś ty chciał się rozwieść, wiesz, gdzie mnie szukać. Możesz zatrzymać moje dwadzieścia tysięcy funtów, Luke, ale na więcej nie licz. Od tej pory będę ze swoich dochodów utrzymywać Justynę, i kto wie, może drugie dziecko.
– A więc to tak! Chodziło ci tylko o to, żeby mieć drugie dziecko. Dlatego tu przyjechałaś, żeby zabrać z sobą do Droghedy pamiątkę! Nie przyjechałaś wcale, żeby być ze mną! Nigdy dla ciebie nic nie znaczyłem. Służyłem tylko do zapładniania. Chryste, ale dałem się nabrać!
– Tak właśnie kobiety patrzą mężczyzn – powiedziała złośliwie. – Ale głowa do góry! Przez te trzy i pół roku zarobiłeś dzięki mnie więcej niż przy trzcinie. Jeżeli urodzi się drugie dziecko, nic cię ono nie będzie obchodzić. Nie chcę cię więcej widzieć, dopóki będę żyła.
Wzięła torebkę i walizeczkę. Przy drzwiach się odwróciła.
– Powiem ci jeszcze coś, co może ci się przyda, gdybyś znalazł sobie jakąś inną kobietę. Nie masz zielonego pojęcia o całowaniu. Rozdziawiasz się jak łykający pyton i ociekasz śliną. – Z zawziętością otarła usta ręką. – Mierzi mnie twój widok! Luke O'Neill – wielkie nadęte zero!
Po jej wyjściu siedział dłuższą chwilę na łóżku, wpatrując się w zamknięte drzwi. Potem wzruszył ramionami i ubrał się. Wiedział, że jeśli się pośpieszy, przyjdzie do kwatery razem z Arnem i kumplami. Niezastąpiony Arne! Swój chłop. Jaki człowiek jest głupi. Seks, owszem, może być, ale nie ma to jak kumple.
CZĘŚĆ PIĄTA: FEE 1938-1953
ROZDZIAŁ CZTERNASTY
Meggie nie chciała, by ktokolwiek wiedział o jej powrocie, zabrała się więc do Droghedy ciężarówką pocztową starego Blueya Williamsa. Justyna leżała w koszyku stojącym obok niej na siedzeniu. Bluey był zachwycony, że znów ją widzi, i ciekawy tego, co robiła przez ostatnie cztery lata, przestał jednak wypytywać, gdyż zbliżyli się do rezydencji, wyczuwając, że pragnie, by jej w tej chwili nie przeszkadzano.
Wracała do znajomych stron, do pustej szarej ziemi i do wspaniałej srebrzystej trawy. Tu nie było takiej bujnej roślinności jak w Queenslandzie ani tak szybko następujących w przyrodzie zmian, dzięki którym na miejscu umierających wyrastały nowe rośliny. Tu był tylko toczący się nieuchronnie czas, powoli jak konstelacje na niebie. Kangurów było więcej niż kiedykolwiek. Rosły piękne symetryczne wilgi przypominające krągłe kształty kobiece. Papugi galah wzlatywały różowymi falami nad ciężarówką. Emu biegały jak oszalałe, a króliki uskakiwały z drogi zuchwale łyskając białymi puszkami ogonków. W trawie widać było wybielałe szkielety uschniętych pni. Na dalekim horyzoncie pojawiały się samotne drzewa i tylko fruwające niebieskie linie u ich podstawy wskazywały, że są to miraże. Słyszała posępne krakanie wron – dźwięk, za którym nie przypuszczała, że kiedykolwiek zatęskni. Mgliste brązowe welony kurzu, podobne do brudnego deszczu, smagał suchy jesienny wiatr. I wreszcie trawa, srebrzystobeżowa trawa Wielkiego Północnego Zachodu, która ciągnęła się ku niebu w wielkim geście błogosławieństwa.
Drogheda! Drogheda! Upiorne eukaliptusy i wielkie senne sumaki szumiące od pszczół. Ogrodzenia dla bydła i budynki z wapienia żółtego jak masło, dziwnie zielona trawa wokół rezydencji, jesienne kwiaty w ogrodzie, wonne laki i cynie, astry i dalie, nagietki, chryzantemy i róże. Ogromne ilości róż. Na podwórze wybiegła pani Smith, nie wierząc własnym oczom, potem zaczęła się śmiać i płakać. Nadbiegły też Minnie i Cat, zarzucając Meggie na szyję stare żylaste ramiona. Serce Meggie ścisnęło się jak opasane łańcuchem. W Droghedzie był jej dom, tu pozostawiła serce na zawsze.
Fee wyszła zobaczyć, co spowodowało takie zamieszanie.
– Witaj, mamo! Wróciłam do domu.
Szare oczy Fee nie zmieniły wyrazu. Meggie, teraz dojrzalsza zrozumiała – matka cieszy się, lecz nie umie tego okazać.
– Zostawiłaś Luke'a? – spytała Fee w obecności pani Smith i służących zakładając, że one mają takie samo prawo wiedzieć jak i ona.
– Tak. Nigdy do niego nie wrócę. On nie potrzebuje ani domu, ani dzieci, ani mnie.