Выбрать главу

– Czy wybrałaś już imię dla niego? – spytała Fee, zafascynowana małym.

Meggie przyglądała jej się z wdzięcznością. Mama znowu będzie kochała, może nie tak jak Franka, ale przynajmniej coś będzie czuła.

– Nazwę go Dane.

– Co za dziwne imię! Dlaczego takie? Czy to rodzinne imię O'Neillów? Sądziłam, że skończyłaś już z O'Neillami.

– Ono nie ma nic wspólnego z Lukiem. Nie znoszę imion rodzinnych; to tak, jakby narzucano nowej istocie cząstkę kogoś innego. Justynę nazwałam Justyną dlatego, iż podobało mi się to imię. A jego nazwę Dane z tego samego powodu.

– W gruncie rzeczy całkiem nieźle brzmi – przyznała Fee.

Meggie drgnęła: jej piersi były przepełnione.

– Daj mi go, mamo. Musi być już głodny! Mam nadzieję, że stary Bluey pamięta o odciągaczu do pokarmu. W przeciwnym razie trzeba będzie pojechać do Gilly.

Był głodny. Ssał tak mocno, że jego małe dziąsełka zadawały ból. Gdy Meggie spoglądała na niego z góry, na jego zamknięte oczka z ciemnymi rzęsami, puszystymi brwiami, malutkimi pracującymi policzkami, kochała go tak mocno, że bolało ją to bardziej niż jego ssanie.

On mi wystarczy, on musi mi wystarczyć. Nic więcej nie będę miała. Lecz, na Boga, Ralphie de Bricassart, na tego Boga, którego kochasz bardziej ode mnie, nigdy się nie dowiesz, co ci ukradłam – i Jemu. Nigdy ci nie powiem. Och, mój malutki! – Przesunęła się na poduszkach, by lepiej ułożyć w zagięciu ręki, by łatwiej patrzeć na jego doskonałą twarzyczkę. – Moja dziecinka! Jesteś mój i nikomu cię nie oddam. A już najmniej twojemu ojcu, który jest księdzem i nie może cię uznać. Czyż to nie wspaniałe!

Statek zacumował w Genui na początku kwietnia. Arcybiskup Ralph wylądował we Włoszech zakwitających właśnie pełnią śródziemnomorskiej wiosny i wsiadł w pociąg do Rzymu. Mógł poprosić, by wyjechał po niego samochód z szoferem z Watykanu, lękał się jednak chwili, w której Kościół znów go ogarnie i pragnął odwlec ją. Wieczne Miasto. Naprawdę jest wieczne – pomyślał spoglądając przez okno taksówki na dzwonnice i kopuły, place upstrzone gołębiami, dumne fontanny i malownicze ruiny rzymskich budowli. Ale dla niego to wszystko nie miało znaczenia. Dla niego ważny był Watykan, jego wystawne sale dostępne ogółowi i jego skromne ale prywatne.

Dominikanin poprowadził go przez wysokie marmurowe korytarze pośród rzeźb z kamienia i brązu wartych wystawiania w muzeum, obok wielkich obrazów takich malarzy, jak Giotto, Rafael, Botticelii, Angelico. Znajdował się w reprezentacyjnych salach wielkiego kardynała i bez wątpienia bogata rodzina Contini-Verchese nie szczędziła majątku, aby upiększyć otoczenie ich dostojnego potomka.

Vittorio Scarbanza, kardynał di Contini-Verchese, siedział w pokoju utrzymanym w tonacji purpury, pełnym złota i kości słoniowej, bogatym w tkaniny i obrazy oraz francuskie dywany i meble. Gładka małą dłoń kardynała, na palcu której płonął rubinowy pierścień, wyciągnięta była ku niemu. Spuściwszy wzrok, arcybiskup Ralph przeszedł przez pokój, ukląkł i ujął dłoń, by pocałować pierścień. Przyłożył do niej policzek. Dotykając ustami tego symbolu władzy duchownej, symbolu autorytetu w życiu doczesnym, zrozumiał, że nie mógłby skłamać, nawet jeśli dotąd miał taki zamiar.

Kardynał Vittorio położył drugą rękę na ramieniu Ralpha, skinieniem głowy odprawiając mnicha. Gdy tylko zamknęły się cicho drzwi, przesunął rękę z ramienia klęczącego na jego włosy i łagodnie odgarnął je z pochylonego czoła. Nie były już takie czarne jak dawniej, stawały się szpakowate. Pochylony kark napiął się, ramiona wyprostowały. Arcybiskup Ralph spojrzał w oczy swego pana.

Ach, ta zmiana była widoczna! Usta ściągnięte zaznały cierpienia i stały się przez to bardziej wrażliwe. Oczy, takie piękne w kolorze, kształcie i rozstawieniu, które miał w pamięci, jak gdyby stale na nie patrzył, były teraz całkiem inne. Kardynał Vittorio sądził w duchu, iż oczy Chrystusa musiały być niebieskie jak oczy Ralpha – łagodne i patrzące na wszystko z dystansem. Dzięki temu mogły zawrzeć wszystko, zrozumieć wszystko.

– Chodź, Ralphie, usiądź.

– Pragnę cóż wyznać Waszej Eminencji.

– Później, później! Najpierw musimy porozmawiać, i to po angielsku. Ściany mają uszy, na szczęście tutaj nie rozumieją po angielsku. Usiądź, Ralphie, proszę. Jak dobrze znów cię widzieć! Brakowało mi twojej mądrej rady, rozsądku i tobie tylko właściwego sposobu rozmawiania z ludźmi. Nikogo z przydzielonych mi księży nie polubiłem tak jak ciebie.

Czuł, jak jego myśli przystosowują się do poprawności, jak zaczynają ponownie układać się w sztywną frazeologię kościelną. Ralph de Bricassart bardziej od innych zdawał sobie sprawę, że człowiek zmienia się pod wpływem swego otoczenia, zmienia się nawet jego sposób mówienia. Nie dla uszu kardynała prostota kolokwialnego języka angielskiego. Usiadł więc niedaleko, naprzeciw drobnej postaci przyodzianej w szatę mieniącej się purpurowej mory, stapiającej się z otoczeniem.

Ogromne beznadziejne zmęczenie, ciążące mu od wielu tygodni, zaczęło ustępować. Zastanowił się, czemu tak się obawiał tego spotkania, skoro w głębi duszy wiedział, że zostanie zrozumiany i że zostanie mu wybaczone. Ale nie o to chodziło. Lękał się ze względu na swoje poczucie winy, że nie jest tym, za kogo chciał być uważany, że zawiódł człowieka, który miał jego dobro na myśli, który był mu niezwykle życzliwy i był jego prawdziwym przyjacielem. Czuł się winny znalazłszy więc w obecności tej czystej istoty, sama nie będąc już czystym.

– Ralphie, jesteśmy księżmi, lecz przede wszystkim jesteśmy tacy, jacy byliśmy, zanim zostaliśmy księżmi. Nie uciekniemy przed tym nawet w naszej wyjątkowości. Jesteśmy ludźmi ze wszystkimi ich słabościami i wadami. Cokolwiek mi powiesz, nie zmieni to mojego zdania o tobie, zdania, które wyrobiłem sobie przez te wszystkie lata spędzone razem. Nie przestaną cię lubić. Przez wiele lat widziałem, iż nie pojmujesz tej wrodzonej słabości, jaką jest nasza ludzkość. Wiedziałem jednak, że będziesz musiał kiedyś dojść do tego. Wszyscy dochodzimy. Nawet Ojciec Święty, który jest najbardziej pokorny i ludzki z nas wszystkich.

– Eminencjo, złamałem śluby. Niełatwo to wybaczyć, bo to świętokradztwo.

– Śluby ubóstwa złamałeś już dawno, kiedy przyjąłeś spadek po Mary Carson. W takim razie pozostały czystość i posłuszeństwo.

– Wszystkie złamałem, Wasza Eminencjo.

– Mów do mnie Vittorio, tak jak dawniej! Nie zdziwiłeś mnie, Ralphie, ani też nie rozczarowałeś. Tak chciał nasz Pan Jezus Chrystus. Sądzę, że musiałeś zrozumieć tę ważną lekcję, i nie było na to innego, mniej bolesnego sposobu. Bóg jest tajemniczy, a Jego wola dla nas niezrozumiała. Myślę jednak, że nie przyszło ci to lekko, nie złamałeś swoich ślubów, jakby nie miały one dla ciebie żadnej wartości. Znam cię bardzo dobrze. Wiem, że jesteś bardzo dumny, zakochany w kapłaństwie i świadomy swojej wyjątkowości. Być może ta nauczka miała na celu opanowanie twojej dumy, byś zrozumiał, że jesteś przede wszystkim człowiekiem, a zatem nie tak wyjątkową istotą, jak sądziłeś. Czyż nie tak?