A potem przyszły wspaniałe wieści! Wszystkie wojska australijskie miały wrócić z Afryki do domu. Premier Curtin stawił czoło wściekłości Churchilla, obstając przy tym, iż obowiązkiem Australijczyków jest przede wszystkim obrona Australii. Szósta Dywizja i Siódma szybko zaokrętowały się w Aleksandrii. W miarę uzyskiwania dalszych okrętów w ich ślady miała pójść Dziewiąta Dywizja, wciąż jeszcze przychodząca do sił w Kairze po stratach poniesionych w Tobruku. Fee uśmiechała się, a Meggie była niemal nieprzytomna z radości. Jims i Patsy wracali do domu.
Ale nie wrócili. Podczas gdy ich dywizja czekała na okręty, szale wojny znów się przechyliły. Ósma Armia Brytyjska znajdowała się w pełnym odwrocie spod Benghazi. Premier Churchill dobił targu z premierem Curtinem. Dziewiąta Dywizja Australijska pozostała w Afryce Północnej w zamian za dywizję amerykańską, którą wysłano do obrony Australii. Dla Australijczyków był to jednak wstrząs, gdy się dowiedzieli, że Anglia wypycha z gniazda wszystkie swoje dalekowschodnie pisklęta, nawet tak tłuste jak Australia. Nocą dwudziestego trzeciego października tysiąc dziewięćset czterdziestego drugiego roku na pustyni było bardzo cicho. Patsy poruszył się nieznacznie, odnalazł w ciemności swego brata i jak małe dziecko wtulił się w jego ramiona. Jims otoczył go ramieniem i tak siedzieli w pełnym zrozumienia milczeniu. Sierżant Bob Malloy dał kuksańca w bok szeregowcowi Colowi Stuartowi i wyszczerzył zęby w uśmiechu.
– Para pedałków – powiedział.
– Odczep się – odpowiedział Jims.
– No, Milczku, powiedz coś – zamruczał Col.
Patsy uśmiechnął się do niego słodko, choć niewiele było widać w ciemności. Otworzył usta wydając dźwięk doskonale imitujący trąbkę. Wszyscy dokoła syknęli, by się uciszył, bowiem obowiązywała cisza przed natarciem.
– O Chryste, to czekanie mnie wykończy – westchnął Bob.
Patsy odezwał się niemal krzykiem.
– To milczenie mnie wykańcza!
– Ty cholerny cyrkowcu, ja cię wykończę! – wykrztusił Col sięgając po bagnet.
– Na miłość boską, zamknijcie się! – rozległ się głos kapitana. – Co za pieprzony idiota tak wrzeszczy?
– Patsy – zawtórowało pół tuzina głosów.
Wybuch śmiechu przeleciał pocieszająco po polu minowym i zgasł w strumieniu zduszonych przekleństw kapitana. Sierżant Malloy spojrzał na zegarek. Dochodziła dwudziesta pierwsza czterdzieści.
Osiemset siedemdziesiąt dwa brytyjskie działa i haubice zagrzmiały jednocześnie. Niebiosa zawirowały, ziemia drgnęła, rozprężyła się i nie mogła już wrócić do poprzednich kształtów, bowiem ostrzeliwanie ogniem zaporowym trwało bez chwili przerwy z natężeniem rozsadzającym mózg. Zatykanie uszu palcami nic nie pomagało. To gigantyczne huczenie przechodziło przez ziemię, kości i dochodziło do mózgu. Jaki to miało wpływ na wroga, żołnierze Dziewiątki w okopach mogli sobie tylko wyobrazić. Na ogół rozpoznawali typ i wielkość strzelających dział po huku, lecz tej nocy ich żelazne gardziele grzmiały w doskonałej harmonii, nie przestając ani na chwilę.
Pustynia rozświetliła się nie światłem dnia, lecz ogniem samego słońca. Wielka kłębiąca się chmura kurzu unosiła się na tysiące stóp w powietrze jak wijący się dym, płonący błyskami eksplodujących pocisków i min, zapalający magazyny broni wielkimi skaczącymi jęzorami ognia ze zmasowanych wybuchających pocisków. Wszystko, co miał Montgomery – działa, haubice, moździerze – wycelowane było w pola minowe. I wszystko, co miał Montgomery, strzelało tak szybko, jak tylko mogli nadążyć uwijający się, spoceni żołnierze, przypominający niewolników karmiących paszcze broni, jak kukułcze pisklę karmione jest zapamiętale przez malutkie ptaszki. Lufy dział rozgrzały się, a czas między odrzutem i załadowaniem stawał się coraz krótszy, w miarę jak artylerzyści dawali się unieść własnemu impetowi. Jak szaleńcy tańczyli stereotypowy taniec przy swoich działach polowych.
To było piękne, wspaniałe – szczytowy moment w życiu każdego artylerzysty, moment, który przeżywał wciąż od nowa w marzeniach, na jawie i we śnie, przez resztę swego zupełnie spokojnego życia. Te piętnaście minut z działami Montgomery'ego każdy z nich pragnął przeżyć jeszcze raz od początku.
Cisza. Absolutna cisza po ustaniu ognia jak fala odbiła się o rozszerzone bębenki. Wydawało się, że jej nie zniosą. Nastała dokładnie na pięć minut przed dziesiątą. Dziewiąta Dywizja ruszyła z okopów do przodu na ziemię niczyją, wyciągając magazynki nabojów, odbezpieczając broń, sprawdzając manierki, żelazne racje, zegarki, hełmy. Patrzyli, czy sznurowadła są dobrze zawiązane i gdzie podziewają się żołnierze z karabinami maszynowymi. Widzialność byłą dobra w świetle płomieni i żarzącego się, zeszklonego w ogniu piasku. Byli jednak jeszcze bezpieczni, bowiem między nimi a wrogiem wisiała kurtyna kurzu. Zatrzymali się na samym brzegu pól minowych i tam czekali.
Dokładnie o dziesiątej sierżant Malloy podniósł gwizdek do ust i zagwizdał przenikliwie na swoją kompanię. W tym momencie kapitan krzyknął komendę: „Naprzód!” Na przestrzeni dwóch mil front dywizji ruszył do natarcia przez pola minowe. Za nimi zaryczały znów działa. Widzieli, gdzie idą, jakby to był dzień. Pociski z haubic o najkrótszym zasięgu rozrywały się zaledwie na kilka jardów przed nimi. Co trzy minuty zasięg dział wydłużał się o sto jardów. Trzeba było przeskoczyć te sto jardów modląc się, by miny po drodze okazały się minami przeciwczołgowymi, albo, jeśli to były miny przeciw piechocie, żeby zostały zniszczone wcześniej bombardowaniem Montgomery'ego. W polu znajdowali się jeszcze Włosi i Niemcy, były tam placówki broni maszynowej i artylerii małego kalibru oraz moździerze. Czasami ktoś stawał na minie i widział jeszcze, jak wyskakuje ona do góry, zanim go rozerwała na pół. Nie było czasu na myślenie. Trzeba było poruszać się szybkimi skokami do przodu, w takt dział, sto jardów do przodu co trzy minuty, modląc się przez cały czas. huk, jasność, kurz, dym i przeraźliwy strach. Polom minowym nie było końca, ciągnęły się dwie, trzy mile i nie było żadnego odwrotu. Czasami w króciutkich chwilach między kolejnym ostrzeliwaniem artyleryjskim słychać było w oddali niesamowity dźwięk kobzy, unoszący się w rozpalonym, zgrzytającym powietrzu. To szła Pięćdziesiąta Pierwsza Dywizja Szkocka prowadzona przez kobziarzy. Dla Szkota dźwięk kobzy był najmilszym wezwaniem do boku, dla Australijczyka wydawał się przyjazny i pocieszający, natomiast na Niemcach sprawiał okropne wrażenie, jeżąc im włosy na głowie.
Bitwa trwała dwanaście dni. Była to bardzo długa bitwa. Początkowo Dziewiąta Dywizja miała szczęście, poniosła niewielkie straty.
– Wiecie co? Wolę, żeby do mnie strzelano, niż być saperem – powiedział Col Stuart, opierając się na łopatce.
– Nie jestem taki pewny. Im się najlepiej powodzi – warknął sierżant. – Czekają na tyłach, aż my zrobimy za nich całą robotę, potem włażą z cholernymi wykrywaczami min, żeby oczyścić ścieżynki dla cholernych czołgów.
– To nie wina czołgów, Bob, tylko dowództwa, które je wysyła – wtrącił się Jims przyklepując łopatką wierzch nowego okopu.
– Chryste, mogliby potrzymać nas dłużej w jednym miejscu. Więcej przekopałem piasku w ciągu ostatnich pięciu dni niż mrówkojad.
– Kop dalej, kolego – odparł Bob bez współczucia.
– Hej, patrzcie! – krzyknął nagle Col wskazując na niebo.
Osiemnaście lekkich bombowców RAF leciało wzdłuż doliny w doskonałym szkolnym szyku, zrzucając patyczki bomb ze śmiertelną dokładnością na Niemców i Włochów.