Выбрать главу

Wraz z mijającymi godzinami coraz bardziej się niepokoił. Na początku swojego pobytu w Darłowie był przekonany, że nie będzie musiał czekać całe dwa tygodnie, jakie pozostały do wspólnego wyjazdu na Folegandros, aby przy Joannie – jak pisał Archiloch – „dać upust męskiej mocy”. Wciąż o tym myślał, a w nocy jego umysł atakowały erotyczne sny – o dziwo! – z jakimiś nieznanymi, rozwiązłymi kobietami w rolach głównych. Budził się wtedy zlany potem i nie mógł zasnąć do bladego świtu. „Niemożliwe, żeby dorosła kobieta”, myślał wtedy, „która okazuje mi tyle życzliwości, że zgodziła się na wspólny wakacyjny wyjazd, nie pozwoliła mi wcześniej na upragnioną poufałość. To bardzo dziwne, przecież nie jest już dziewicą, a ja też nie jestem nastolatkiem!” Mijały dni, godziny i minuty, a Pater coraz mniej był pewien, czy spełnią się słowa starogreckiego liryka. Coraz bardziej się wahał i obawiał, czy sprawdzi się jako kochanek przy tak wyidealizowanej kochance. Czy sprosta jej wymaganiom, które rozdymał do jakichś niepojętych rozmiarów?

Wypił ostatnie krople piwa i ruszył ku swojemu przeznaczeniu. Minął park i wszedł na stację benzynową. To był cel jego wędrówki. Tej chwili bał się równie mocno jak falstartu w łóżku z Joanną. Pater nigdy w życiu nie kupował prezerwatyw. Jak dotąd nie wymagała ich żadna z jego nielicznych partnerek seksualnych. Lecz dzisiaj zdecydował się na ten zakup ze strachu, że Joanna, kiedy jutro spotkają się po jej powrocie, zażąda tego zabezpieczenia w decydującym momencie. Czekał spocony w kolejce na stacji benzynowej, patrząc, jak młoda dziewczyna w białej bluzce i krawacie kasuje należność. „Jak to się dzieje”, myślał ze złością, „że na stacjach benzynowych zatrudniają kobiety! Przecież one się nie znają na samochodach!” Nadeszła jego kolej. Pochylił się nad ladą i wyszeptał:

– Paczkę prezerwatyw, proszę!

– Których? – zapytała dziewczyna.

– No tych – sapnął nieszczęśliwy Pater, wskazując wzrokiem małą półkę. „Dlaczego nie zostały wyłożone na stojakach razem z gumami do życia i batonikami Bounty?”, pomyślał. „Dlaczego czuję się jak nastolatek?”

Dziewczyna podała mu opakowanie z napisem „Black XXL”. Kiedy Pater płacił i niezgrabnie wciskał prezerwatywy do małej kieszonki w dżinsach, usłyszał znajomy śmiech. Odwrócił się. Sławek z Sosnowca stał obok, a w rozcapierzonych palcach dzierżył kilka batoników. Ze starego fiata sieny, stojącego przy dystrybutorze, wychylała się jego żona.- XXL, o ja pierdykam. – Sławek śmiał się wesoło. – Ale dziś będzie ostre ruchanko, co, Jarek? Muszę kupić stopery do uszu!

Pater wyszedł bez słowa ze stacji benzynowej i rozpiął koszulę. Wiatr znad drzew w parku ochłodził go i uspokoił. Wtedy zadzwoniła jego komórka, w której była nowa karta z nowym numerem. Znały go tylko dwie osoby. Jedną z nich była Joanna. Ale to nie ona teraz telefonowała.

– Stało się – usłyszał głos swojego współpracownika, Piotra Kuleszy. – Znowu.

7

Nad spokojnym i gładkim morzem unosił się pękaty księżyc. Mimo godziny piątej nad ranem można by śmiało zaryzykować twierdzenie, że około dwudziestu tysięcy ludzi we Władysławowie jest teraz w stanie najwyższego pobudzenia. Ludzie ci stanowili jedną piątą letniej populacji miasta, które po sezonie zamieniało się znów w spokojną dziesięciotysięczną rybacką osadę. Teraz jednak była pełnia sezonu i Władysławowo powiększyło się dziesięciokrotnie. Jego stali i wakacyjni mieszkańcy poddali się bezsenności, niektórzy chętnie i świadomie, inni – pod drastycznym przymusem i stawiając bezskuteczny opór. Do tych pierwszych należeli głównie młodzi wielbiciele zabawy, do tych drugich – turyści z dziećmi i mieszkańcy Władysławowa. Ci pierwsi, pod wodzą zabawiających ich didżejów, nie dawali spać tym drugim. Dla imprezowiczow bezsenność była ulubionym i permanentnym stanem. Nadchodziła po połknięciu jednej z wielu dostępnych na rynku tabletek szczęścia czy też wciągnięciu nosem rozmaitych specyfików albo po drinkach z wódką i napojach energetyzujących. Wyznawcy bezsenności działali na najwyższych obrotach, a glos ich wznosił się na najwyższe rejestry. Zapełniali dyskoteki i bary, gdzie wszyscy ocierali się o siebie i przekrzykiwali dudniącą muzykę. Choć ludzie ci porozumiewali się monosylabami, szybko dochodzili między sobą do porozumienia i znikali gdzieś na plaży, by oddawać się prastarym rytuałom, dzięki którym ród ludzki nie wyginął. Tam zastawali ich rozjątrzeni bezsennością turyści ojcowie rodzin, którzy już przed szóstą rano przychodzili nad morze. Wściekłym krzykiem przeganiali oni kochanków, którzy po ecstasy wykazywali niespożyte siły. Kiedy ojcowie rodzin już się z nimi uporali, wyznaczali swoje terytoria rozłożonymi parawanami, niczym zasiekami. Tak powstawały małe twierdze, jednodniowe plażowe działki.

Taki właśnie parawan z napisem „Nivea”, stojący obok rozświetlonego baru na plaży, wzbudził pewien niepokój Marty Tokarz. Ta zaoczna studentka rekreacji z sopockiej Wyższej Szkoły Hotelarstwa czuła się wówczas – o piątej nad ranem – tak wypoczęta, jakby noc spędziła nie na transowym falowaniu w stroboskopowym świetle, lecz w objęciach słodkiego Morfeusza. Paląc trzynastego już tej nocy miętowego pallmalla, rozglądała się bacznie dokoła.

Czekała na Sebastiana, faceta, którego poznała wczoraj. Przyjechała na półwysep w jednym oczywistym celu. I – uśmiechnęła się do siebie, przywołując niedawne wspomnienie – osiągnęła swoje. Zawsze jej się udawało. Nie to co temu nieudacznikowi Wojtkowi, który zostawił ją dla jakiejś prawie trzydziestoletniej raszpli. Jeszcze, kutas, pożałuje.

Czuła, że jeśli zostanie w Sopocie, przeżywającym nalot turystycznej szarańczy obsiadującej „Monciaka” i molo, udusi się. Półwysep jest jednak inny. I Sebastian wydał jej się inny. Umówili się dokładnie dwadzieścia cztery godziny po wczorajszym rozstaniu, o piątej rano. Miejsce drugiego spotkania miało być to samo co wczorajszego pożegnania, czyli koło baru przy głównym wejściu na plażę, które było oznaczone numerem dziewięć. Ta propozycja wyszła od Sebastiana, a Marcie wydała się dość zabawna i nieco romantyczna.