Выбрать главу

Jego wypowiedź zagłuszył gong.

– Pani Joanna Radziewicz proszona jest o zgłoszenie się do odprawy biletowo-bagażowej – usłyszała nad sobą w obu wersjach językowych, po czym znów rozległ się gong i powtórzono ten sam komunikat, a zamiast jej nazwiska wymieniony został Jarosław Pater.

Joanna zacisnęła zęby. Wydało jej się, że w ustach czuje slodkawy smak krwi. Ten smak czuła tylko raz w życiu – przed rokiem, kiedy odwiedziła Maćka w Darłowie w pewien deszczowy wieczór. Wiatr wył między kamienicami, woda chlupotała wzdłuż chodników. Przyszła bez zapowiedzi. Otworzyła swoim kluczem mieszkanie Maćka. Siedział przed komputerem w szerokim rozkroku. Był nagi. Wiedziała, że lubi filmy porno. Podbiegła do niego i zaproponowała, że mogą robić to, co na ekranie. Zgodził się z uśmiechem. A potem ją uderzył.

Nie mogła jednak mieć do Maćka pretensji. Po prostu przyjął jej propozycję, a ona nie wiedziała, że na ekranie komputera tęgi zamaskowany mężczyzna znęca się nad zachwyconą jego zachowaniem Azjatką. Maciek nigdy więcej już tego nie zrobił i zerwał z nią nie dlatego, że nie podzielała jego seksualnych upodobań. Powód był zupełnie inny. Taki jak zwykle, tak naprawdę nieistotny.

Gong wyrwał ją ze złych wspomnień. Jeszcze raz spojrzała na ekranik komórki. Pojawił się na nim znak koperty. Joanna dostała wiadomość.

– Ostatnie wezwanie dla pani Joanny Radziewicz i pana Jarosława Patera… – usłyszała, a reszta komunika tu została zagłuszona przez szum, jaki wypełnił jej uszy.

Odczytała wiadomość od Patera. „Leć sama. Ja będę na Folegandros najdalej za trzy dni. To ostatnia sprawa w moim życiu. Przepraszam. Kocham Cię”.

Schowała komórkę do torebki. Wyjechała wózkiem przed budynek lotniska. Otworzyła walizkę Patera i wysypała jej zawartość do pojemnika na śmieci. Zdumieni ludzie, stojący obok, przerwali rozmowę. Patrzyli, jak do śmietnika wpadają kulki zwiniętych skarpetek, jak zsuwają się wyprasowane majtki, jak grzechoczą o jego brzeg męskie kosmetyki. Joanna podeszła do zdumionego starszego mężczyzny i podała mu plastikowy pojemnik z koszulami.

– Koszule może pan wyrzucić, ale pojemnik się panu przyda. – Uśmiechnęła się zalotnie. – Taki elegancki mężczyzna musi mieć ładnie uprasowane koszule. Na każdą okazję.

Mężczyzna odruchowo sięgnął po pojemnik. Joanna weszła do hali odpraw.

Po dwóch kwadransach siedziała w samolocie. Kiedy usłyszała komunikat o konieczności wyłączenia urządzeń elektronicznych, wyjęła komórkę i wystukała odpowiedź do Patera: „Wypierdalaj”. Wysłała krótki tekst bez żadnego znaku interpunkcyjnego i otrzymała potwierdzenie, że wiadomość dotarła do adresata.

I wtedy się rozpłakała. Potrząsnęła głową, aby włosy zakryły jej policzki. Aby nikt nie widział jej łez. Niepotrzebnie. To mógłby ujrzeć tylko ktoś, kto by koło niej siedział. A to miejsce było puste.

60

Pater przeszedł przez dziurę w płocie okalającym gdańskie Zakłady Naprawcze Taboru Kolejowego. Że będzie w nim jakaś dziura, tego był pewien. Od dawna straż przemysłowa z różnych zresztą fabryk informowała policję, że na terenach czynnych lub nieczynnych zakładów przemysłowych pojawiają się grupy nastolatków, którzy szukają ekstremalnych przeżyć w fabrycznej przestrzeni. Młodzi ludzie wspinali się na zardzewiałe suwnice, wchodzili do kanałów, zawisali na linach pod świetlikami. Pater wiedział, że gdańskie Zakłady Naprawcze Taboru Kolejowego też były penetrowane przez takie grupy. Przed przyjściem tutaj zadzwonił do swej osiemnastoletniej siostrzenicy, Agaty, i przedstawił jej osobliwą prośbę. Dziewczyna oddzwoniła po godzinie.

– Mam dla ciebie informacje, wujku – powiedziała. – Moi znajomi miejscy traperzy przychodzą do „zetenteku”. Do starej lokomotywowni. Jedynie ona jest pozostawiona bez dozoru. Mówią, że jest tam czadersko.

Pater ruszył, klucząc pomiędzy zwojami zardzewiałego drutu, którego o dziwo nie ukradł jeszcze żaden złomiarz. Policjant był pewien, że trafnie rozszyfrował komunikat mordercy. Wesoły szampan. Wyraźne odwołanie do przeboju Formacji Nieżywych Schabuff, zatytułowanego Klub Wesołego Szampana. Malowniczy wokalista tej grupy, Olek Klepacz, śpiewał:

A gdybym byt młotkowym,

W fabryce z młotkiem szalał.

Ta sama piosenka stanowiła tło muzyczne dokumentalnego nagrania Mielnika z jelitkowskiego „Baru na Plaży”. Naśladowca dał sygnał: „Teraz zabiję młotkiem”. Wystarczył jeden telefon do eksperta historycznego, Jacka Aleksandrowskiego, i wszystko było jasne. Paweł Tuchlin, zwany Skorpionem, zabił w latach osiemdziesiątych jedenaście kobiet uderzeniem w potylicę. Odwołanie się mordercy do młotkowego z piosenki niosło ze sobą jasny komunikat: „A teraz zabiję jak Paweł Tuchlin!” Pojawiały się jednak dwa pytania: gdzie dokładnie miało się to stać i o której godzinie? Na pierwsze pytanie morderca sam odpowiedział. „Chętnie się z tobą zabawię w Gdańsku”. A zatem spotkanie miało nastąpić w gdańskim ZNTK. Na drugie pytanie Pater znalazł odpowiedź również w mejlu mordercy.

Potknął się o jakiś pręt wystający z betonu i omal się nie przewrócił. Spojrzał na zegarek. Zbliżała się ósma wieczór. Morderca przyjdzie o dziewiątej, czyli dwudziestej pierwszej. Dwadzieścia jeden. Oczko. „Lubisz przecież hazard”, pisał Naśladowca w swym mejlu.

Jeszcze do niedawna Pater był przekonany, że ten seryjny morderca jest mu całkowicie obojętny. I byłby mu nadal obojętny mimo ponurego mejla, w którym przypomniał o swoim istnieniu. Ale gdyby nie wzmianka o Jelitkowie, Pater nie oddychałby teraz smrodem zastarzałych gazów spawalniczych i ludzkich odchodów wśród chwastów, lecz na greckiej plaży brałby w ramiona Joannę wśród cykania cykad.

Zapadał zmierzch. Pater szedł powoli, uważnie lustrując nierówny grunt w słabym żółtym świetle sodowych latarń. Nad nim wznosiło się niewyraźne trójkątne zwieńczenie ściany jakiejś hali. „Peerelowski tympanon”, przemknęło mu przez głowę. Wiele szyb w tej hali było wybitych. Niektóre z nich wisiały w górnych framugach, przypominając ostrze gilotyny. Inne były roztrzaskane bardziej centralnie – kamieniami lub cegłówkami. Okoliczna dzieciarnia – podobnie jak starsi koledzy – szukała tu ekstremalnych przeżyć.

Wystawił pół głowy poza dolną krawędź jednego z wybitych okien. Spojrzał w głąb hali. Panował tam półmrok. W pomarańczowej poświacie widział potężne cielska dwóch lokomotyw, pokrytych ptasimi odchodami. Nigdzie nie było śladu człowieka, spodziewanej ofiary, którą Naśladowca miał zabić á la Paweł Tuchlin. Pater był przekonany, że wyznaczona godzina dwudziesta pierwsza to będzie czas prezentacji kolejnego trupa. „Dzisiaj zabawię się z tobą w Gdańsku”. Zabawa miała polegać na śmiertelnej inscenizacji, na prawdziwym theatrum mortis - jak w filmie Milczenie owiec. Pater spodziewał się zatem, że gdzieś pod lokomotywą lub suwnicą dojrzy kobietę z roztrzaskaną czaszką, a po chwili zapalą się reflektory i zabrzmią tony z Wagnera. Na razie jednak widział jedynie bryły żelastwa i pętle szyn, a jedyną muzyką, jaką słyszał, była kakofonia ptasich pisków.

Otworzył blaszane drzwi do lokomotywowni. Ich zgrzyt był tak przejmujący, że poczuł, jak powstają mu włoski na rękach. W obu dłoniach trzymał pistolet. Rozglądał się nerwowo. Po jego plecach płynął strumyk potu.

Szedł bardzo wolno, starając się czynić jak najmniej hałasu. Nie było to łatwe. Pod podeszwami jego sandałów zgrzytały okruchy szkła. Trącił jakąś blachę, która zabrzęczała donośnie.